Friendzone musi umrzeć

16 listopada 2017

Jakiś czas temu Netflix nakarmił mnie niezobowiązującą i prostą teen dramą pod tytułem #Reality High – produkcją tak odmóżdżającą i słabą, że nawet nie będę próbowała wam streścić, o co w niej chodziło. Zapamiętałam z niej głównie to, że jedna z drugoplanowych postaci, najlepszy przyjaciel głównej bohaterki, kochał się w niej jak szalony od lat, ćwiczył wyznania miłosne przez lustrem, a ostatecznie i tak przegrał w konkurach ze smukłym zawodnikiem szkolnej drużyny koszówki, bo przecież #teendrama. Co nie znaczy, że w filmie kończy nieszczęśliwy. Duh, bańka komedii romantycznych implodowałaby, gdyby któryś z odrzuconych boków miłosnego trójkąta przyznał na głos, że nie, jemu tak właściwie ta opcja w ogóle nie odpowiada, to on powinien skończyć z główną bohaterką i wcale nie akceptuje takiego rozwiązania. Dlatego na pocieszenie bohater odkrywa swoją nowo nabytą popularność wśród rówieśniczek i kończy z własnym małym haremem. Oto jest prawdziwe szczęście – w końcu, co my tam o nim wiemy, nie?

To był tylko jeden mały przykład z całej długiej historii komedii romantycznych, ale to po nim w głowie przestawił mi się jakiś pstryczek. Menisk wypukły zebrany w szklance mojego zakresu tolerancji wezbrał i zlał się po ściankach. Dotychczas przyjmowałam konwencję filmowych romansów z całym dobrodziejstwem inwentarza. Motyw friendzonu był tego inwentarza nieodłącznym składnikiem, bo w końcu opiera się na nim cały podgatunek lekkich komedii. Jasne, doskonale wiedziałam, że większość z nich nijak ma się do ludzkiej psychologii czy rachunku prawdopodobieństwa. Przecież, chłopie, jeśli liczysz na to, że ukochana zostawi rywala przed ołtarzem po tym, jak krzykniesz „nie zgadzam się!” na cały kościół, to nie wiem, kto ma bardziej nie po kolei – ty, bo uznajesz cudzy ślub na dobry moment do miłosnych wyznań, czy może ona, skoro dochodzi do wniosku, że rzucanie gacha tuż przed przysięgą jest okej.

Ale na litość boską, dość tego. Koniec! Friendzone to zło. Friendzone jest szkodliwym konceptem. I powinniśmy się go pozbyć z popkultury raz na zawsze.

jorah-dany friendzone
Jorah jest obecnie niezaprzeczalnym królem friendzonu. Tylko niby za co Dany miałaby go kochać?

Tak naprawdę wszyscy znamy różne warianty tego scenariusza. Niby się przyjaźnią, ale tak na prawdę on jest w niej od lat beznadziejnie zakochany i dopiero, gdy pojawia się zagrożenie w osobie drugiego samca, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce (Moja dziewczyna wychodzi za mąż). Albo bohater powraca po latach fizycznie odmieniony, z zamiarem zdobycia serca swojej licealnej miłości (Zostańmy przyjaciółmi). Albo oboje przez kilkadziesiąt lat wykolejają się z timingiem na torach życia (Love, Rosie). Albo on jest głuchy na jej deklaracje o nieszukaniu poważnego związku (500 days of Summer). Albo on przez lata wzdycha za przyjaciółką, ale woli to robić w cichości i prędzej umrze, niż wykona pierwszy krok (Lizzie McGuire). W tych historiach zawsze pojawia się ten sam obowiązkowy element – mamy przyjaźń, w której jednej stronie (albo na zmianę obu stronom) taki układ przestaje wystarczać.

Oczywiście nie można demonizować każdej fikcyjnej relacji ani historii, która rozpoczęła się od przyjaźni. W popkulturze istnieje wiele związków, które nigdy nie przekroczyły patologicznej granicy friendzonu i przebiegały zupełnie zdrowo, choć zaczęły się od kameralnego poziomu „lubienia się” bez podtekstu seksualnego. Nie każdy „crush” w stronę przyjaciółki automatycznie zakłada zaistnienie friendzonu. Tak samo jak nie kończy się nim każde nieodwzajemnione uczucie. Wiąże się to z tym, że friendzonowi towarzyszy wtłoczenie sytuacji w bardzo konkretny rodzaj narracji.

Love rosie friendzone
Bohaterowie „Love Rosie” to prawdziwi długodystansowcy – w książce zeszli się dopiero po pięćdziesiątce.

Co staje mi przed oczami, kiedy myślę friendzone? Pojadę stereotypem: moja pierwsza lepsza wizja przedstawia piegowatego rudzielca o sympatycznej aparycji połamanego patyczaka, który z bukietem kwiatów w rękach wodzi mętnym wzrokiem za dziewczyną, która mu się podoba. Ta może nie zwracać na niego uwagi, może woleć umawiać się z kim innym, chociaż równie dobrze mogła mu już raz powiedzieć „nie” i przyznać, że woli się z nim zadawać na stopie koleżeńskiej. Bardzo ważne jest tutaj to, co chłopak o sobie myśli – a myśli sobie, że jest „dobrym gościem”. Takim good guy’em. On by ją traktował lepiej, on by ją szanował, on by jej nigdy nie skrzywdził. Tymczasem ona wciąż go nie chce. Co ona sobie wyobraża? Przecież on jest dobry. Dlaczego nie da mu chociaż szansy? Dlaczego? Ponieważ chłopak od kolegów i setek internetowych memów dowiaduje się i utwierdza w przekonaniu, że padł ofiarą friendzonu, obrzydliwej instytucji stworzonej przez kobiety, aby upadlać takich jak on – dobrych gości. Więc to właśnie on jest tutaj ofiarą.

Tymczasem należy to powiedzieć wprost – nie ma czegoś takiego jak friendzone. Friendzone nie istnieje. Nigdy żadna ogólnoświatowa rada kobiet nie zebrała się, aby ustanowić powołanie instytucji friendzonu jako środka do uciśnienia biednych mężczyzn. Wręcz przeciwnie – friendzone został stworzony przez mężczyzn, dla mężczyzn, aby ułatwić im zracjonalizowanie sobie odrzucenia. Bo najwyraźniej przetrawienie zwykłego „po prostu nie podobasz mi się w ten sposób” jest zbyt ciężkim wyzwaniem dla delikatnego ego. No bo przecież on jest dobry, prawda? Więc w czym problem. Ano właśnie w tym.

Friendzone Ryan Reynolds
W „Zostańmy przyjaciółmi” odchudzony Ryan Reynolds próbuje zdobyć swoją miłość z liceum. W życiu nie zgadniecie, jak to się kończy.

Istnienie friendzonu zakłada, że mężczyzna ma do czegoś prawo z racji samego obdarzenia uczuciem konkretnej kobiety. Że należy dać mu szansę, bo wykazał emocjonalne zaangażowanie i potraktował dziewczynę lepiej niż cały tabun hipotetycznych złych facetów, którzy na nią potencjalnie nie zasługują. Bo mógł być chujem, a nie był (łaskawy pan). Równie często – bo zorganizował randkę, zapłacił za kolację lub dokonał jakiejkolwiek innej finansowej inwestycji. Więc w zamian powinien mieć dostęp do produktu, za który zapłacił. Konkretnie do związku, konkretniej – do seksu. Ponieważ znajdą się tacy mężczyźni, który myślą, że są uprawnieni do seksu z kobietą, z którą chcą ten seks uprawiać. Mówienie o umieszczeniu kogoś we friendzonie ma za zadanie napiętnowanie i wywołanie poczucia winy u kobiety, która śmiała powiedzieć „nie” albo po prostu nigdy nie wyszła z inicjatywą wobec mężczyzny, którego uczuć nie odwzajemnia (bo gamoń często się do swoich sympatii po prostu nie przyzna, co o wiele szybciej załatwiłoby sprawę). Bo kobieta jest dobremu gościowi coś winna, a jeśli mu tego nie da – zostaje wstrętną suką. Jest to dla mnie najstraszniejszy aspekt tego wszystkiego – że dla niektórych zwykłe bycie miłym dla kobiety z automatu implikuje po jej stronie obowiązek okazania wdzięczności. Najlepiej w postaci odwzajemnienia uczucia. A język, jakiego w tym przypadku używamy, zakłada, że kobieta powinna być zainteresowana „byciem” ze swoim przyjacielem, ponieważ jeśli ten nadaje się do przyjaźni, to tym bardziej nadaje się do związku.

Po pierwsze legitymizowanie friendzone’a jest smutne. Bo przecież mamy tu też wątek całkowitego odrzucenia przyjaźni damsko-męskiej jako dopuszczalnej formy relacji. Zamiast tego z góry zakłada się, że ukoronowaniem tego, co może zaistnieć pomiędzy kobietą i mężczyzną jest jedynie związek romantyczno-seksualny, a zwykła przyjaźń… jest po prostu gorsza. Po drugie – friendzone jest potencjalnie niebezpieczny. Ponieważ jeśli zaakceptujemy jego użycie do określenia pewnego rodzaju dynamiki pomiędzy płciami, to założymy również, że kobieta rzeczywiście jest mężczyźnie coś winna. A skoro jemu coś się należy, to czemu nie miałby sobie wziąć tego siłą?

Dlaczego piszę tu głównie o sytuacji, w której to on kocha się w niej? Bo nieprzypadkowo terminu friendzone używa się głównie w sytuacji odrzucenia mężczyzny przez kobietę. Może dziewczynom łatwiej jest przełknąć gorycz porażki i iść dalej? A może po prostu po naszej stronie tendencja do postrzegania mężczyzn w systemie binarnym nie jest aż tak silna i zdrowo zakładamy, że pomiędzy „być w związku” i „nie być w związku” istnieje jeszcze wiele innych form budowania relacji z płcią przeciwną.

Friends friendzone
Za wprowadzenie friendzone’u do mainstreamu podziękujmy „Przyjaciołom”.

W prawdziwym życiu sposób na rozwiązanie potencjalnie „friendzonowej” sytuacji jest banalnie prosty – zbierasz się na odwagę, zapraszasz sympatię na randkę, a w wypadku odmowy zaciskasz zęby i żyjesz dalej.

W popkulturze nie jest to takie proste. Tam wykorzystanie motywu friendzonu przyjmuje różne formy. Najczęściej jest tak, że ona nie zdaje sobie sprawy z jego uczuć. Nie żeby on jej sprawę ułatwiał, bo zwykle przez lata nie da po sobie poznać, że coś do niej czuje, co by skuteczniej realizować scenariusz will they/won’t they. Może być też tak, że dziewczyna doskonale o wszystkim wie i celowo chłopaka wykorzystuje, ale umówmy się, że wtedy nie będzie jego głównym love interest, tylko czarnym charakterem.

Tam, gdzie w prawdziwym życiu fantazje zostają zweryfikowane przez rzeczywistość, w fikcji miłosna porażka nie wchodzi w grę. Zamiast tego narzucona przez popkulturę narracja uczy nas, że najważniejszy jest upór, konsekwencja, nie poddawanie się za wszelką cenę i walka o miłość. Mój chłopak się żeni ładnie wyłamał się z tego schematu, przy czym tutaj stroną starającą się była kobieta, więc to nie jest do końca to, o czym mówię. Ale kiedy na pierwszym planie mamy mężczyznę, przesłanie jest takie, że w końcu mu sie uda. Co sugeruje, że miłość jest czymś, co się głównie zdobywa, a nie czymś, co się po prostu czuje. Że nawet jeśli ona znajdzie sobie kogoś innego, to będzie przecież tylko przejściowe i w końcu na pewno przejrzy na oczy. W końcu pamiętacie Paolo? Phi, nikt nie pamięta Paolo. Ross i Rachel przeszli przez fazę Paolo, przez fazę „we were on the break” i przez fazę friendzonu. I co? Oczywiście, że skończyli razem, ‘cause he’s her lobster. Warto przy okazji przypomnieć, że to właśnie Przyjaciele odpowiadają za stworzenie konceptu friendzonu, odnoszonego w serialu właśnie do perypetii Rossa i Rachel, których związek, jeśli się chwilę nad tym zastanowić, tak naprawdę nigdy nie był normalny.

500 days of summer friendzone
Spoiler alert – Tom jest dupkiem.

Doprowadza to do sytuacji, w której nawet jeśli któraś z fikcyjnych bohaterek wyraźnie mówi, że jakiś facet jest dla niej tylko przyjacielem, widz automatycznie jej nie wierzy i zakłada, że ta wkrótce odwzajemni uczucia protagonisty. Popkultura w większości przypadków nie dopuszcza po prostu innej możliwości niż bycie pary bohaterów razem. 500 Days of Summer próbuje podjąć temat od trochę innej strony, ale przez to, że cała historia opowiadana jest z punktu widzenia klasycznego „dobrego gościa” Toma, wielu widzom nasuwa się tu tylko jedna interpretacja. Taka, w której nazywanie Summer tą „głupią suką” jest uzasadnione. Niektórzy szybko zapominają, że Summer na początku wyraźnie zaznacza, że nie chce związku, a Tom zgadza się na jej warunki, po czym i tak robi z siebie żałosną ofiarę (seriously, chciałabym obejrzeć tę historię nie z jego, ale z jej punktu widzenia).

I jak zwykle w takich sytuacjach bywa, wnioski z powyższych przemyśleń znowu doprowadzają mnie do ściany z napisem „popkultura promuje szkodliwe postawy”. Nie powinniśmy uznawać friendzonu ani za coś prawdziwego, ani tym bardziej za negatywne zjawisko, za które odpowiadają kobiety. Jednocześnie popkultura nie powinna nam wmawiać, że zdobycie każdej, nawet najbardziej niechętnej kobiety zawsze jest możliwe przy odpowiednich nakładach cierpliwości. Ani tym bardziej, że kobieta odrzucająca usilnie starającego się mężczyznę, jest kimś złym. To wszystko dokłada się do promowania i legitymizacji postawy mężczyzny roszczeniowego, dogłębnie skrzywdzonego przez niezasłużonego kosza. A ci wszyscy faceci, którzy cierpią, bo przecież oni są z tych dobrych, miłych gości? Powiem wam coś – prawdopodobnie wcale nie są tacy dobrzy.

  • Albo za mało oglądam produkcji typowo popkulturowych, albo też mam skrzywione męsko-własnodoświadczeniowe spojrzenie, ale friendzone nigdy mi się nie kojarzył z koncepcją gnębienia czy też upadlania mężczyzny. Może też niepoprawny ze mnie romantyk, ale zawsze bardziej kojarzyło mi się to z emocjami, a nie zaraz z seksem. Taki dziwny ze mnie człek. W wariancie przedstawionym przez Ciebie, rzeczywiście jest to bardzo szkodliwy wzorzec i wpisuje się w całą narrację mężczyzn uznających, że zadaniem kobiety jest oddanie się, a wszelka odmowa rozpatrywana jest jako poniżenie, gnębienie męskości i tak dalej.

    • Ada Pieńkowska

      Nie wiem na ile to jest wina męskiego doświadczenia ale ja również nigdy nie patrzyłam na to z tej strony. Nigdy też nie uważałam, że ‚friendzone’ dotyczy tylko mężczyzn i nie wpadają tak kobiety.
      Oczywiście, że relacja opisana w artykule to zła i niewłaściwa relacja, ale nie wydaje mi się też że to jest kompletny opis friendzone tylko jakiegoś wycinka.

      • Peter Wimsey

        W przypadku friendzone kobiet wydaje mi się, że też istnieją bardzo bolesne i toksyczne wzorce, tylko znowu kobiety są winne. Bo owszem, można być wieczną kumpelą, tylko jakoś to zawsze jest wina tej dziewczyny, bo za mało kobieca, za brzydka, bo udaje faceta i gra w gry czy cokolwiek w tym rodzaju, a przecież może się wziąć za siebie, ładnie ubrać itp. i jakoś pokazać, że jest godna czegoś więcej. Ewentualnie to jest wina tej drugiej kobiety, która dostępuje zaszczytu zostania dziewczyną, chociaż jest taka okropna, babska, płytka, w ogóle stroje i makijaże, i nie zna jego hobby, ale podstępem go podrywa.

        • Ada Pieńkowska

          Nie wiem co odpowiedzieć, po za tym, że przykro mi, że masz tak zły odbiór popkultury i kobiety w popkulturze.
          Relacji jak opisana wyżej w drugą stronę też jest sporo. Jak to on odkrywa, że ma obok taką idealną kobietę i jak mógł jej wcześniej nie zauważać i to że robi mu kawę bez gadania powinno go zmusić do kochania jej. Praktycznie wszystkie ‚Brzydule’ były przecież oparte na tym koncepcie i to on jest tym złym i niegodziwym bo nie kocha i nie docenia.
          Na marginesie dla mnie jednym z lepszych przykładów, że mężczyźni też mogą jako bohaterowie być tworzeni tylko po to, żeby być nagrodą dla bohaterki za dobre sprawowanie są pan Darcy z ‚Dumy i uprzedzenia’ oraz Gilbert z cyklu o Ani. Obaj przecież w ogóle nie mają osobowości, a ich jedyną funkcją jest bycie satelitą głównej bohaterki.

          • Peter Wimsey

            Temat partnerów pisanych tylko jako satelity to inny temat. Tu też oczywiście równowagi nie ma żadnej, w jednym z dwóch Twoich przykładów (oba autorstwa kobiet skądinąd) zresztą bohater w ogóle nie jest pozbawiony osobowości i otrzymuje mniej więcej tyle samo uwagi co bohaterka (DiU). Produkcja popkultury, w której on odkrywa, że ma obok taką idealną kobietę, której nie zauważał, i sfrendzonował, a to był taki błąd, i odkrywa to bez sceny transformacji, w której miła, ale taka niekobieca brzydula nareszcie się poprawia, ścina włosy i zdejmuje okulary itp. wciąż przede mną.

    • Beryl Autumnramble

      Mnie sie wydaje, ze friendzone sie kojarzy jednoznacznie negatywnie – juz sam zwrot „trzymac kogos w friendzonie” sugeruje, ze ktos przebywa tam wbrew w woli i jest wykorzystywany na podobienstwo starego zdradzanego meza z komedii Moliera. Jesli ludzie sie zwyczajnie przyjaznia to sie przyjaznia i nikt nikogo nigdzie nie przetrzymuje.

  • Wagabunda

    A przy tym smutne jest jeszcze to, że jedyna akceptowana przez popkulturę relacja pozbawiona podtekstu seksualnego pomiędzy kobietą i mężczyzną występuje wyłącznie wtedy, gdy jej przyjaciel jest gejem. I tu, daleko nie sięgając, mamy choćby „Bridget Jones”. Przy czym zawsze mężczyzna (lub też „mężczyzna”, jak będą się niektórzy upierali) pełni rolę jednej z psiapsiółek i przedstawiony jest w tak zniewieściały sposób, że widz nie może traktować jego męskości poważnie, tym samym nie dostrzegając w tej relacji przyjaźni damsko-męskiej. Bo, no rejczel, takowa nie istnieje…

  • Magdalaena

    Zawsze mnie wkurzało, jeśli motorem akcji filmu jest jakieś idiotyczne zachowanie bohatera np. niemówienie o swoich uczuciach dziewczynie, w której się kocha. Albo śmiertelne obrażanie się na całe lata po jakimś drobnym nieporozumieniu. Albo ukrywanie jakiejś „straszliwej” tajemnicy typu opieka nad niedołężną matką.

    „Doprowadza to do sytuacji, w której nawet jeśli któraś z fikcyjnych bohaterek wyraźnie mówi, że jakiś facet jest dla niej tylko przyjacielem, widz automatycznie jej nie wierzy i zakłada, że ta wkrótce odwzajemni uczucia protagonisty. Popkultura w większości przypadków nie dopuszcza po prostu innej możliwości niż bycie pary bohaterów razem.”
    Ale to wynika z tego, że w ogóle w większości filmów musi być jakiś związek i jakiś happy end. Więc jeśli na początku filmu bohaterka oblewa kawą przypadkowego przechodnia, widzowie zaczynają się zastanawiać jak będą wyglądać ich dzieci 😉

  • Elka

    Jak już napisałam na FB ;), bardzo mi brakuje zwykłej przyjaźni między dziewczyną a chłopakiem, w każdym wieku. Już mam po kokardki miłostek i „will-they-won’t-they” . Jakie znacie filmy gdzie jest pokazana męsko-damska przyjaźń i facet nie jest gejem?

    • Magdalaena

      Np Broadchurch, jeśli chodzi o głównych bohaterów.

    • Beryl Autumnramble

      Limitless, tez sie bohaterowie nie schodza,ale moze to dlatego, ze sie serial szybko skonczyl.

    • Magdalena Jawor

      Wg mnie bardzo dobrze spisał się tutaj Rogue 1. Założę się, że twórcy odczuwali gigantyczną pokusę, by w filmie pokazać skazaną na zagładę, tragiczną miłość, jednak film obronił się wyśmienicie i dostaliśmy po prostu zgrany team, gdzie Cassan i Jyn to w 100% kumple i równorzędni partnerzy. Tylko tyle i aż tyle 🙂

    • Pacific Rim, czym zresztą wielu widzów było zachwyconych.

      • Spriggana

        Eee? A końcówka to pies? -D

        • Końcówka w której się nie całują i każdy może sobie interpretować ich relację jak chce (romantycznie albo platonicznie)? Ta końcówka?

  • Aga Nessie Nowak

    Popkultura popkulturą, a ten trop jest starszy i znacznie bardziej zakorzeniony w literaturze — nie sposób go wyrwać. Pomyślcie o tym żałosnym dupku Wokulskim, który przecież ZASŁUGIWAŁ, żeby Izabela go kochała, i co roku kolejne pokolenia maturzystów starannie udowadniają, dlaczego Izabela złą kobietą jest, a Wokulski zasłużył na miłość. Bo miłość to przecież towar udostępnany za dobre zachowanie i wytrwałość. Stwierdzenie, że jeśli kobieta nie kocha wartościowego mężczyzny, to jest to grzech świadczący wymownie o byciu postacią negatywną i okrutną w literaturze, pojawiło się po raz pierwszy przy okazji omawiania romantyków, konkretniej — Ballad i Romansów. Ponieważ skoro nie kocha = jest zła. Okrutna. Niekobieca. Oszukuje. Albo jest głupia i kocha innego.

    • Ach, nasz kochany Stanisław! Czemu ja o nim nie pomyślałam!

    • I wszystko jak zwykle przez Mickiewicza…

  • Olafina

    Bardzo mądry i słuszny tekst.
    Od siebie dodałabym, że wielu z tych fikcyjnych mężczyzn zdaje się nie mieć żadnych innych zainteresowań, poza próbami przypodobania się ukochanej. Co z jednej strony czyni ich okropnie nudnymi, a z drugiej lekko niepokojącymi.

    Chciałam jeszcze zapytać, co dokładniej sądzisz o „(500) Days of Summer”?
    Dla mnie był to właśnie film, który odszedł od klasycznego schematu i pokazać, jak „dobry, romantyczny mężczyzna” kreuje sobie jakiś nierealistyczny, idealny obraz, zamiast dostrzec prawdziwą kobietę ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Przez to nie dostrzega też tego, że owa kobieta może mieć inne cele niż on.
    Po obejrzeniu filmu zinterpretowałam go dokładnie w taki sposób, jaki piszesz – Tom to dupek, a Summer od początku stawiała sprawę jasno, ale rzeczywiście dużo osób zdaje się interpretować obraz błędnie – na filmwebie (tak, wiem jak rzetelny jest to portal) był nawet wątek, gdzie przypisywano Summer osobość borderline (przy okazji opisując tę osobowość zupełnie błędnie) i ostrzegano przed takimi osobami -.-.
    Bardzo lubię ten film, ale zastanawiam się, czy reżyser nie popełnił właśnie błędu, zbyt bardzo skupiając się na perspektywie Toma, i nie podkreślając wystarczająco jakim dupkiem jest.

    A poza tym to pozdrawiam i powtarzam, że tekst jest świetny i wartościowy. Oby jak najwięcej takich!

  • Magdalena Jawor

    Mnie osobiście zawsze ujmował motyw friendzone’u wzięty od drugiej strony, gdy to kobieta kocha mężczyznę, który jest dla niej niedostępny. Ot, choćby Renly i Brienne lub Casca i Griffith w Berserku. Przy czym mam wrażenie, że „zfriendzone’owane” kobiety są prawie zawsze postaciami sympatyczniejszymi, skromniejszymi i mniej roszczeniowymi niż mężczyźni w analogicznej sytuacji – one zazwyczaj doskonale wiedzą, dlaczego ich wybranek ich nie chce, godzą się z tym i postanawiają po prostu być obok, ciesząc się jego obecnością. Jego obojętność je boli, lecz w przeciwieństwie do mężczyzn znajdują pewien stopień zadowolenia w sytuacji bycia „tylko przyjaciółką”. Te relacje podlegają w filmach/książkach nieco innej dynamice niż relacje friendzone’owanego mężczyzny z kobietą – podczas, gdy męski friendzone zazwyczaj wciąż walczy o swoją wybrankę i wokół tej walki toczy się cały jego wątek, damski friendzone jest przeważnie przedstawiany jako kobieta upokorzona, lecz również mądra i natchniona. Choć mężczyzna nie odwzajemnia jej uczuć, jego obecność i możliwość służenia mu dają jej siłę i radość. Wie, że nie spełni się już jako czyjaś kobieta, szuka więc innych sposobów niż wygląd i flirt, by móc czuć się potrzebną. Wiem, że to może brzmieć szkodliwie (na zasadzie; tam, gdzie mężczyzna powinien walczyć, kobieta powinna się poddać), ale taka sytuacja wydaje mi się strasznie romantyczna i gets me every time 😛

  • Nie znoszę 500 Days of Summer właśnie dlatego, że panna jest uczciwa, a potem on żałośnie to przeżywa. Ciężko jest mieć pretensje, że go nie chciała…

  • Totalnie inaczej odbierałam zawsze motyw friendzone’a, nigdy tak bardzo negatywnie i jako uciśnienie faceta który ma z kolei postawę roszczeniową. Jak ktoś się zakocha to chce przebywać z tą osobą. Jeśli druga strona nie utnie kategorycznie relacji (a jeśli chłopaka/dziewczynę szczerze lubi to dlaczego ma ucinać) to raczej dobrowolnie nie zrezygnuje z kontaktów i nie ma to nic wspólnego z „będę czekał aż dostanę bo mi się należy”. Raczej cieszenie się tym co jest i może jakaś tam nadzieja na to że może kiedyś coś się zmieni. Strasznie agresywny post, aż ciężko mi się czytało 🙁 A Tom nie jest dupkiem. Nie można komuś odmawiać prawa do bycia zranionym tylko dlatego że ktoś powiedział mu na starcie „ale wiesz co, bo ja to cie zranię”. Wiadomo że w teorii wtedy mówisz „do widzenia” i idziesz dalej ale ludzka psychika i emocje tak nie działają i niech pierwszy rzuci kamieniem kto zawsze podejmuje logiczne, racjonalne i przemyślane decyzje w kwestii związków międzyludzkich.

  • Rebel Blue

    Mi to się jeszcze łączy z tym, że w popkulturze wyznanie drugiej osobie swoich uczuć to jest najgorsza rzecz ever, powiedzenie „kocham Cię” w 99% kończy się jakąś traumą, tragedią i końcem świata. Ja wiem, że to nie jest łatwe, ale też nie jest to ryzykowanie życiem, najwyżej bohater dostanie kosza. I TYLE.

  • Shakuahi

    Mi się zdarzyło być po dwóch stronach barykady. Na początku liceum chłopak, który był moim najlepszym przyjacielem wyznał mi swoje uczucia. I czułam się z tym podle, bo to naprawdę był najlepszy człowiek pod słońcem, ale ja tego nie czułam i tyle, czułam się też troszkę oszukana, bo nagle się okazało, że ktoś, z kim od lat rozmawiałam o najintymniejszych sprawach zupełnie inaczej postrzegał naszą relacje. Doszłam wówczas do wniosku, że jestem złym człowiekiem, bo zraniłam dobrego człowieka. Później, już na studiach chyba karma mnie dopadła, bo ja się zakochałam w przyjacielu. Ubzdurało mi się, że tym razem będę mądrzejsza i nie pozwolę żeby zauroczenie zepsuło przyjaźń. Też wyszło źle, bo ten chłopak nie był już dobrym człowiekiem – ileż to razy mówił mi, że pewnie i tak skończymy razem, bo jesteśmy tacy podobni, ale nie teraz, bo związek ze mną to były na całe życie, a on jest na to za młody. Oczywiście to było jak woda na młyn, byłam zafiksowana, żeby nie stracić przyjaźni, a jak on widział, że do siebie pasujemy to miałam chorą nadzieję na dalszą przyszłość. Przełom przyszedł jak usłyszałam od niego, że to moja wina, że nie może zbudować związku, bo żadna dziewczyna nie wytrzymuje porównania ze mną. Pomyślałam „co kur*a?” i zrobiłam to, co powinnam była zrobić od początku – w 5 minut zerwałam wszystkie kontakty. I od tego czasu w sumie wyleczyłam się z romantycznego postrzegania takich relacji. 500 days of Summer obejrzałam i zyskałam wśród znajomych opinię bezdusznej osoby, bo Toma nazwałam frajerem. Wokulski też dla mnie jest frajerem. I każda osoba, która tak jak ja kiedyś siedziała i czekała na ch*j wie co. Także jeśli ktoś czytelników tkwi w takim „friendzone” i wmawia sobie, że to jest szlachetne albo romantyczne to moja rada jest taka, by natychmiast przestał, bo tylko marnuje czas a nawet książki po tem nie napisze na ten temat ciekawej. Także też się zgadzam, friendzone musi zginąć. To jest poroniona koncepcja, a popkultura ją stawia na piedestale, jednocześnie stygmatyzując osoby, które mają czelność nie czuć tego, co byśmy sobie życzyli.

  • Problem friendzone u podstaw sprowadza się do tego, że dany mężczyzna nie szanuje słowa „nie”. W przypadku niewyjawionych uczuć, gdy dziewczyna nie wie o byciu obiektem westchnień, sytuacja jest jeszcze nieco bardziej skomplikowana, ale jeśli mężczyzna usłyszy „nie, zostańmy przyjaciółmi”, a mimo to uparcie ma nadzieję, to znaczy, że nie szanuje jej zdania. Popkultura przekonuje, że wystarczy poczekać, wykazać się cierpliwością, trwać na posterunku „good guy”, a ona w końcu wreszcie przejrzy na oczy. Bo przecież nie wie, co dla niej dobre, więc trzeba dać jej czas, by dojrzała to w swoim „przyjacielu”.
    Nie jest to jednak tak, że działa to jednostronnie – w gatunku YA mnóstwo jest książek, gdzie dziewczyna kocha się w swoim niedostępnym przyjacielu (który może, ale nie musi już mieć dziewczyny). Ona również wzdycha i czeka, przekonana, że kiedyś książę z bajki dojrzy w niej księżniczkę. Ale tu mamy inną szkodliwą narrację, gdzie nasza bohaterka jest inna niż -tamta- dziewczyna, „nie jest taka jak wszystkie”. Wówczas każda inna dziewczyna to konkurentka, którą trzeba pokonać, ie. być od niej lepszą, bardziej wartą miłości faceta. To sztuczne tworzenie kobiecego „us vs them”. Posłuchajcie „You Belong With Me” Taylor Swift. To nie jedyna nastolatka, która widzi to w ten sposób.
    Myk w tym, że takie historie zdarzają się w życiu – wieloletnie przyjaźnie (gdzie któraś ze stron pewnie mniej lub bardziej wciąż do drugiej osoby wzdychała) przeradzają się w związki. Ludzie potrafią się w sobie zakochiwać stopniowo, albo trafić na siebie „w złym momencie”. Problemem jest ujmowanie tego, jak sama słusznie zauważyłaś, w kontekście „bo mi się należy”. Sama przyjaźń powinna wystarczyć. A jeśli kiedyś przekształci się w miłość? Mazel. Ale to nie może być główny cel relacji.

  • Już chciałam napisać, Megu, że upraszczasz sprawę, bo nie wspominasz o dziewczynach od lat podkochujących się w swoich przyjaciołach, ale i ten argument się pojawił 🙂
    Trochę się z Tobą zgadzam, i trochę nie zgadzam. Jasne – przedstawianie friendzonu w popkulturze w obecnych kształcie może być szkodliwe,ale nie uważam, że ten temat powinien zupełnie zniknąć z filmów i seriali. Bo one w dużej mierze przecież przedstawiają prawdziwe życie, a w rzeczywistości przecież bardzo często zdarza się tak, że dwójka przyjaciół pozostaje w takiej dziwnej, w gruncie rzeczy męczącej, relacji. Co jednak należy zmienić, to sposób przedstawiania tego motywu w kinie i w literaturze. W większości przypadków ten problem jest bardzo spłycany i bagatelizowany, a bohaterowie, których on dotyczy, są nam pokazywani w bardzo stereotypowy sposób, z jasnym podziałem – ona (tudzież on) jest winna/nieczuła/ślepa/niewdzięczna. Gdyby jakoś to wszystko zniuansować, to myślę, że friendzone wcale nie byłby takim szkodliwym motywem 🙂

Podobne posty