O debiucie Saby Tahir można było usłyszeć na długo przed tym zanim książka trafiła na półki. Mam wrażenie, że przez dłuższy czas świat YA obracał się tylko wokół dwóch pozycji – tej i Winter Marissy Mayer. Zanim sama sięgnęłam po An Ember in the Ashes przeczytali ją już chyba wszyscy, entuzjastyczne recenzje macały chmurki od spodu, a książka zdążyła się nawet ukazać u nas (co ciekawe – pod angielskim tytułem. Widocznie Ogarek w Popiele nie był dostatecznie cool). Atmosferę podkręciła jeszcze bardziej informacja o wykupieniu przez Paramount praw do ekranizacji. So, the hype was strong with this one. Oczywistym było więc, że po miesiącach opierania się, będę musiała w końcu ulec, choć przecież stare, ludowe przysłowie książkofilów głosi, że na jeden rok przypada jedynie określona liczba literackich zaskoczeń. A mój limit się już wyczerpał, bo tak jak się obawiałam, powieść Tahir okazała się być jedynie przykładem genialnego marketingu i ogromnego przehajpowania.
Jeśli jakaś książka, tym bardziej YA, spotyka się z tak pozytywnym przyjęciem gremium recenzenckiego, to ja oczekuję od niej tylko jeden rzeczy – niech będzie inna niż wszystkie. Tymczasem An Ember in the Ashes nie jest ani odkrywcze, ani specjalnie zaskakujące – bohaterów jakbym znała z innych książek, a ich historię czytałam już pod wieloma innymi postaciami. Kilka notek temu wspominałam, że powieść wpisuje się w popularną ostatnio odnogę YA, która czerpie inspirację z kultur starożytnych, ludów wschodu i szeroko rozumianej dystopii. Autorka opiera swój świat na klasycznym podziale na klasę ludzi wolnych i niewolników, przy czym widać wyraźnie, że za wszelką cenę próbuje ze swojego konceptu uczynić coś więcej. Tahir stawia więc na brutalność i chyba doszła do wniosku, że jeśli na początku książki okrutnie zamorduje kilka epizodycznych postaci, jej YA popłynie na fali popularności popkulturowego okrucieństwa wywołanej Grą o Tron i dzięki temu zostanie uznane za bardziej dojrzałe na tle podobnych, cukierkowych historii. Przykro mi bardzo, ale to tak nie działa.
W związku z tym w książce otrzymujemy świat pełen krwi i przemocy – wojownicy z akademii Blackcliff, chociaż wolni, przechodzą wykańczający trening w spartańskich warunkach, uczą się walczyć i zabijać, a za niesubordynację karani są batem. Z kolei niewolnicy nie mogą liczyć na tak lekkie traktowanie – ich pomyłki skutkują wyłupieniem oka albo śmiercią. Szkoda tylko, że ta poważna, dorosła atmosfera powieści jest tak bardzo umowna i częściej to bohaterowie muszą nam o niej przypomnieć, niż sami mamy okazję ją poczuć.
Przykład: na samym początku książki główka bohaterka – Laia – trafia jako szpieg do akademii i ma udawać służącą Komendantki – sadystycznej kierowniczki ośrodka. Od tego momentu co chwilę słyszymy, że Komendatka to kobieta o niemal nadludzkiej intuicji, żaden szpieg nie ma szans przeżyć obok niej niewykryty, a dla swojego i innych bezpieczeństwa Laia nie powinna zaprzyjaźniać się zresztą służby (bo jeśli dziewczyna coś przeskrobie, ucierpi nie tylko ona, ale też jej najbliżsi). I rzeczywiście przez kilka pierwszych dni bohaterka się do ostrzeżeń stosuje, co na chwilę pozwala nam uwierzyć, że życie służącej to absolutnie przerażające i odczłowieczające doświadczenie, tylko cóż z tego, skoro z każdym rozdziałem Laia zachowuje się coraz bardziej nierozważnie, szpiegowskich zdolności w niej za grosz, a powodzenie jej misji można przypisywać jedynie przypadkowi oraz typowym dla każdej Mary Sue szczęśliwym zrządzeniom losu.
Co prawda trzeba Laii zwrócić honor – nie można jej nazwać typową Mary Sue, trudno jej jednak odmówić pewnych predyspozycji do tego tytułu. Poza tym, że jest beznadziejnym szpiegiem, co chwilę musi być ratowana przez drugiego protagonistę, czyli Eliasa. Wspomniany młodzian musi oczywiście pochodzić z innej klasy społecznej, więc robimy z niego wybitnego ucznia Blackcliff i syna Komendantki. Poza tym, zgodnie z księgą zasad młodzieżowych dystopii, Elias musi być jedyną osobą w swoim środowisku, która przejmuje się losem niewolników i nie traktuje ich jak podludzi. Ta dwójka, razem z kilkoma innymi bohaterami na pewnym etapie historii stwarza nawet nie tyle trójkąt, co romb miłosny, a to kto ostatecznie skończy ze sobą razem jest dla nas jasne już w momencie, gdy para spojrzy zwraca ku sobie maślane oczęta po raz pierwszy.
Nie będę owijać w bawełnę – aspekt romantyczny boli mnie tu najbardziej i jest to ból na tyle irytujący, że chyba na jakiś czas muszę sobie zrobić przerwę od YA. Smutnym rezultatem nadużywania młodzieżówek jest to, że całkowicie obrzydły mi literackie romanse. W YA nie ma miejsca na zastanawianie się, czy iskra uczucia pomiędzy bohaterkami w ogóle przeskoczy – nie, ona tam będzie od samego początku, wpisana w prawidła gatunku, a czytelnikowi nie da się nawet czasu na to, aby zaczął bohaterom kibicować, bo ci już będą przechodzić od ukradkowych spojrzeń do zaliczanie pierwszej bazy w ciemnym kącie. Coraz częściej również łapię się na tym (i tak też było w tym przypadku), że nawet nie mam ochoty czytać o głupich miłostkach i nie kibicuję nikomu, ponieważ losy protagonistów w ogóle mnie nie obchodzą – bohaterów nie da się polubić, są tacy sami jak piętnaście innych postaci, o których już czytałam w tym roku, więc zamiast ćwiczyć empatię i z uwagą śledzić ich losy, zaczynam się zastanawiać, czy fabuła nie poszłaby do przodu, gdyby któregoś z nich skrócić o głowę.
Właściwie to nie jestem pewna cóż takiego zrobiła Sabaa Tahir, że jej książka, teoretycznie wypełniona mrowiem wątków przygodowych okazała się być aż tak strasznie nudna. Z jednej strony mamy tu Laię i wątek szpiegowania dla rebeliantów, z drugiej Eliasa, który bierze udział w testach na nowego Imperatora, zdawałoby się więc, że akcja będzie mknąć wartko, a ja nie będę w stanie książki odłożyć. I pewnie tak właśnie było za pierwszym razem, kiedy czytałam tą samą historię – w głupiej Selekcji, w Czerwonej Królowej, w Drodze Królów Sandersona. Tylko jak długo można się zachwycać odgrzewanym kotletem, który nawet nie próbuje się odróżniać od reszty? Nie znaczy to, że książka nie miała lepszych momentów – podobała mi się scena finałowa i postać Heleny, całkiem intrygująco wypadła również Komendantka (gdyby nie fakt, że dawała Laii fory, zamiast od razu odkryć dla kogo pracuje), ale to były jedynie epizody na tle wybitnie przeciętnej całości.
Co ciekawe jestem przekonana, że kiedy w końcu adaptacja trafi na wielki ekran, będę mogła o niej napisać więcej ciepłych słów niż o książce. Przede wszystkim dlatego, że filmowi graficy zrobią wszystko, aby z oszczędnych opisów wyciągnąć zachwycające plenery, wspaniałe budowle i całą tą orientalną atmosferę, która staje nam przed oczami w momencie, gdy dociera do nas jak bardzo powieść czerpie ze stylistyki Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. To w sumie smutne, że autorzy YA nie potrafią bawić się językiem i zamiast nakreślać świat przedstawiony w warstwie narracyjnej, wpychają w usta bohaterów tony ekspozycji i tylko prą do przodu z fabułą, jakkolwiek nudna by nie była. Zastanawiam się ilu pisarzy książek dla młodzieży tworzy swoje powieści z myślą o ekranizacji? Nie będę się skupiać na opisach, w CGI to miasto i tak wyjdzie lepiej. Nie zdziwiłabym się, gdyby właśnie taka myśl przyświecała Tahir w czasie pisania. Przy czym chyba nie o to w tym całym pisarstwie chodzi, n’est-ce pas?
Sabaa Tahir
An Ember in The Ashes
Razorbill, 2015
446 stron