Pewnie dotarła do was informacja o mojej życiowej tragedii, jaką było nie do końca dobrowolne wyjście do kina na Listy do M. 3. Megu troche pokręciła noskiem, trochę na pokaz podkoloryzowała ogrom swojej rozpaczy i cierpienia, ale nie bójcie się – bliskie spotkanie z Karolakiem i spółką przeżyła bez większych urazów na psychice (chociaż, nie powiem, hasło #zbliżamysię wciąż wzbudza dyskomfort, bo brzmi dla mnie jak groźba karalna). Wychodzę z założenia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i nawet z bliskiego obcowania z paździerzem można wyciągnąć jakaś wartość dodaną. Ot, taki temat na tekst chociażby.
Okazuje się bowiem, że absolutnie każdą wadę tego filmu (a ma ich zaiste wiele) da się podciągnąć pod omówienie, jak to twórcy Listów do M. 3 nie rozumieją założeń idealnej komedii romantycznej, a co za tym idzie, dobrego filmu w ogóle. Nie jest to jakieś szczególnie odkrywcze spostrzeżenie, zważywszy na to, że od lat usiłują kopiować format jednej z najsłynniejszych brytyjskich komedii z gatunku, a nawet za trzecim razem im to nie wychodzi. I to właśnie piękne pokazuje, że za serią o irytującym Karolaku nie idzie wcale konkretny koncept ani tym bardziej chęć opowiedzenia ciekawej historii, tylko odtwórcze powielanie cudzych pomysłów motywowane wizjami złotych gór hajsu.
Omówmy sobie więc po kolei, co zakłada format komedii romantycznej i co z danym motywem Listy robią źle.
Opowiem ci widzu ciekawą historię – mocno bajkową, ale wciąż na tyle realistyczną, że mógłbyś w nią uwierzyć. LOL, NOPE. W Listach większość wątków jest wprowadzona w zupełnie pretekstowy i oderwany od rzeczywistości sposób. Film usilnie chce nam przedstawić bardzo konkretny rodzaj fabuły – ma to być albo romans, albo obyczajówka przyprawiona ogromną ilością dramatu – ale przy okazji nie sili się na wstępy, tylko od razu przechodzi do rzeczy. To sprawia, że niektóre wątki wiszą zawieszone w próżni, niezwiązane absolutnie z niczym: ani z wiarygodnością ludzkiej psychiki, ani z logiką, o wewnętrznej spójności fabuły już nie wspominając. Zadaniem Karolaka w filmie jest wyruszyć na poszukiwanie ojca, który opuścił jego matkę lata temu. Scenarzystom niespecjalnie chciało się wymyślić scenę, która mogłaby chęć takiej wyprawy uwiarygodnić – nie widać nawet, żeby Karolakowi ojca brakowało. Najwyraźniej ma nam wystarczyć syn Karolaka, bo dzieciak pokazuje mu sprzęt do gry w trzy kubki, który najwyraźniej należał do zaginionego ojca. I ciach, chwilę później siedzą już obaj w samochodzie, Karolak wciąż w stroju Mikołaja (jeszcze przed chwilą wybierał się w nim do pracy. Dlaczego nie idzie do pracy? Dlaczego nikt tu o tym nie rozmawia?!), i ruszają na wyprawę poszukiwawczą. Kiedy bohaterowie uzgodnili, że to zrobią? Czemu nikogo nie dziwi pochopność ich decyzji? To nieważne – liczy się pretekst. Ważne, że fabuła może się turlać do przodu.
Ten film to istny festiwal pretekstowych wątków. Chociażby nasza para numer jeden – Zuza i pan weterynarz. To główny romans w całym filmie, więc scenariusz będzie nas za wszelką cenę przekonywał, że miłość tych dwojga jest wielka i gorąca, i wcale nie nosi znamion wątku pisanego na szybko na kolanie. Tymczasem nie mam pojęcia, co ci ludzie w sobie widzą. No chyba, że fakt iż ona jest ładna, a on lubi pieski, ma nam wystarczyć – w takim razie, gratulacje, nakręciliście kolejną sztampową historię o miłości z koziej dupy między postaciami bez charakteru, powinszować. Rozwój tego gorącego jak mocz poranny uczucia trwa na moje oko jakieś pięć godzin i żadna z postaci nie urzeka na tyle, żebym chciała jej w miłosnych podbojach kibicować. Listy nie próbują ich nawet przedstawić, żeby można było z kimś sympatyzować, tylko wrzuca bohaterów bez kontekstu do fabuły. Bo trudno powiedzieć, na co filmowi wątek śnieżynki, która uciekła z domu. Ten łączy się w jako taką całość jedynie z jedną sceną Karolaka, co pozwala mi sądzić, że cała historia jest tam tylko po to, żeby dodać do listy grzechów filmu gag z depilacją (czy was też śmianie się z facetów, którzy muszą sobie coś wydepilować przestało bawić w połowie lat 70.?). W tym całym cyrku można jeszcze jakoś wybronić wątek Szczepana i Kariny, ale tylko dlatego, że znamy tę parę już od dwóch filmów i wiemy o nich coś więcej.
Do wiarygodnego romansu bohaterowie muszą się nie tylko poznać, ale też choć trochę znać. LOL NOPE. Wątek Szyca i pani z radia to wyższa szkoła jazdy pretekstowej i zasłużyła sobie na osobny akapit, bo wspina się na takie wyżyny piramidalnej głupoty, że zęby bolą. Nie cierpię, jak twórcy na siłę wpychają mi do gardła transparent z napisem NIE ZADAWAJ PYTAŃ, TO JEST PRAWDZIWA MIŁOŚĆ. Zwłaszcza że cały wątek to, ponownie, bezwstydne zżynanie z zagranicy, bo motyw zakochiwania się w głosie radiowca to przecież Bezsenność w Seattle. Dla jasności – tamtego filmu też nie znoszę, uważam, że jest idiotyczny. Mam alergię na każdą próbę wmówienia mi, że ludzie, którzy nigdy ze sobą nie rozmawiali, ani tym bardziej nie weszli wcześniej w żadną relację, mogą sobie paść w ramiona przy pierwszej lepszej okazji. W Listach bohaterowie tego wątku nigdy tak naprawdę ze sobą nie rozmawiają! Wchodzą w interakcję dwa razy – kiedy on dzwoni do radia wyznać jej miłość na antenie (reakcja Różdżki przekracza tutaj mój próg tolerancji na bullshit – milknie i wzrusza się jak pensjonarka, podczas gdy na coś takiego istnieje tylko jedna adekwatna odpowiedź: „Weź pan się lecz!”), a później, gdy on prawie potrąca ją samochodem. Dlaczego miałabym uwierzyć w ich uczucie, skoro jedyne o czym jestem w stanie myśleć przy kulminacyjnej scenie pocałunku to „Nie znasz jej! A ty jego! Widzisz go pierwszy raz w życiu, dlaczego w ogóle pozwalasz się mu dotknąć?!”. Niedorzeczność tej całej relacji każe mi się zastanowić, czy wszyscy bohaterowie tego filmu nie pouciekali ostatnio z jakiegoś oddziału zamkniętego, bo tylko tym można by wytłumaczyć ich irracjonalne zachowanie.
Bohaterowie dziecięcy powinni dodawać filmowi uroku i słodyczy. LOL NOPE. Fakt, filmowi dzieci nie brakuje, szkoda tylko, że przy każdym masz ochotę przemyśleć swoje stanowisko w kwestii stosowania kar cielesnych. Syn Karolaka, choć jest bezbrzeżnie naiwny i pod fryzurą na grzybka skrywa głupotę odziedziczoną po ojcu, jest jeszcze znośny. Ale na widok tej małej rudej diablicy pasek od spodni sam mi wpełza do ręki. Ryży bachor rujnuje dla mnie potencjalnie akceptowalny wątek żałoby Malajkata. Do samej postaci Wojciecha nic nie mam, wręcz autentycznie współczuję mu, że twórcy tak bardzo go nienawidzą i chcą wykorzystać jego tragedię do cukierkowego polukrowania filmu. Listom na pewno nie zaszkodziłby jeden bardziej gorzki wątek. Taki, który pokazywałby, że nawet w Święta ludzie mają prawo być nieszczęśliwi. Ale nie, takiego wała. Tutaj bohater, który cierpi, jest ukazany jako czarny charakter własnej historii. Bo irytuje się, gdy obce dziecko łazi mu po gabinecie pełnym cennych pamiątek i kradnie laptopa, na którym wdowiec zapisał jedyne nagrania po zmarłej żonie. No degenerat, jak on śmie. A co robi urocza ruda dziewczynka, kiedy Wojciech próbuje jej to wytłumaczyć? „No przykro mi” odpowiada zimno małe diablę z poker facem seryjnego zabójcy. Na Boga, nie wierzę, że twórcy tego filmu nigdy nie stracili kogoś z rodziny – muszą wiedzieć, że po śmierci najbliższych osób, święta to najgorszy i najtrudniejszy okres. Dlaczego swoim widzom próbują pokazać, że przeżywanie żałoby w Boże Narodzenie to coś nagannego, z czego trzeba człowieka siłą wyprowadzać? Fuck you.
Urocze zachowania są urocze. Patologiczne zachowania są patologiczne. LOL NOPE. Chociaż trzeba zaznaczyć, że z tym nie tylko Listy mają problem, ale ogólnie cały gatunek komedii romantycznej. Kontynuując wątek rudego bachora – ani przez chwilę film nie próbuje nam zasugerować, że psychiczne torturowanie i szantażowanie udręczonego wdowca jest, lekko mówiąc, niedopuszczalne. Przeciwnie – destrukcyjne działanie dziewczynki ukazane jest jako urocze, sympatycznie zadziorne i umotywowane dochodzeniem sprawiedliwości (wcześniej Malajkat za naruszenie przez nią granic gabinetu zwalnia jej mamę z posady gosposi). Rudzielec pełni tutaj rolę takiego dziwnego ducha obecnych świąt, który przecież pokazuje bohaterowi, że nie warto przeżywać żałoby, bo to Gwiazdka i należy się weselić, więc wszystko uchodzi jej na sucho.
Za inną odmianę patologii uznaję wątek poszukiwania ojca przez Karolaka. Ojca, którego, przypomnijmy, bohater wcale nie ma ochoty szukać, tylko zmusza go do tego imperatyw narracyjny, który opętał jego dziecko. Rzecz w tym, że postać grana przez Grabowskiego wcale nie wydaje się być sympatycznym panem, którego chce się po latach zaprosić do wigilijnego stołu i jednać się z nim nad opłatkiem. Gość lata temu opuścił ciężarną dziewczynę i przez cały czas jakoś nie kwapił się do powrotu, więc przywracanie go na łono rodziny bo Święta jest… głupie. Ja to w ogóle uważam, że w takich specyficznych sytuacjach zmuszanie ludzi do godzenia się ze sobą tylko z powodu Świąt jest wysoce niepoważne. Przecież nikt tego Grabowskiego nie zna, nie wie, jakim jest człowiekiem (z filmu da się jedynie wywnioskować, że totalnie niepoważnym) i czy czasem nie zarąbie ich wszystkich siekierą przez sen (would watch!). A nawet jeszcze nie wspomniałam o tym, że matka Karolaka przez całe życie chowała przed nim listy od ojca i nikt z tego powodu nie robi jej wyrzutów. W każdym innym filmie rozgoryczony Melchior zrobiłby matce awanturę stulecia i nic by nie wyszło z tej ich przesłodzonej Wigilii.
W historii Zuzy tymczasem niesamowicie irytujące jest to, że dziewczyna ewidentnie nie jest szczęśliwa w swoim obecnym związku, ale dla podkręcenia dramaturgii nie będzie z tym nic robić aż do samej Wigilii. Przy czym my, widzowie nie mamy pojęcia, dlaczego jej relacja z facetem jest tak bardzo nieudana, bo scenariusz nie pokazuje nam ich związku. Nie no, to znaczy, wiecie – jego wina jest ewidentna, bo zwyrol jest obrzydliwie bogaty i nie lubi psów (a pewnie po godzinach jeszcze kradłby dzieciom lizaki, gdyby nie to, że jest zajęty zdradzaniem Zuzy z sekretarką). Ale opowiedzenie nam o tych ludziach czegoś więcej i umotywowanie ich zachowań wykracza już poza zdolności scenarzystów. Andrzej jest zły bo jest zły, na chuj drążyć temat? Dlatego Zuza może bez wyrzutów sumienia flirtować ze świeżo poznanym weterynarzem, no bo przecież ten drugi ją zdradza, więc wszystko jest w porządku, i co z tego, że ona o tym nie wie? Podjęcie decyzji o porzuceniu długoletniego związku na rzecz nowego faceta zajmuje jej jakieś dwie godziny, więc co jak co, ale Zuza się z życiem nie cacka. Totalnie wiarygodne, taki romans, such wow. Też bym tak zrobiła, w końcu on lubi psy (przeciętny scenarzysta rom comów prędzej się chyba zesra niż napisze pozytywnego bohatera, którzy nie przepada za dziećmi albo zwierzętami).
Swoją drogą rzeczony weterynarz to też jakieś nieporozumienie. Ja jeszcze rozumiem turbo szybką fascynację nieznajomą dziewczyną, w końcu urody nie można jej odmówić. Ale on po zamienieniu z nią dwóch zdań (Jezu, i to jakich – dialogi w tym filmie są tak drewniane, że czuć drzazgi w uszach. Twórcy ewidentnie wychodzą z założenia, że lepiej wsadzać bohaterom w usta bełkot, niż żeby nie mówili nic.) całuje jej domofon. Prosto w kamerkę. A ona patrzy na to z rozmarzonym uśmiechem, bo to przecież takie cudnie romantyczne, że facet, który wyhaczył ją przed chwilą w metrze, rzuca się na jej sprzęty elektroniczne z dziobem. To totalnie normalne i absolutnie nie niepokojące. Mam nadzieję, drogie czytelniczki, że jak wam zdarzy się taki adorator, to zapali się wam czerwona lampka i będziecie uciekać, gdzie pieprz rośnie. Bo to nie jest normalne, ani tym bardziej romantyczne zachowanie. Swoją drogą chciałabym tę samą scenę obejrzeć ze zmienioną muzyką – taką, która nie będzie nas bombardować sympatycznymi świątecznymi skojarzeniami ani wmawiać nam, że cała scena jest taka słitaśna. Na przykład z szarpanymi smyczkami z Hitchcocka. To bardziej oddawałoby mój stosunek do takich amorów. A skoro już o świątecznych skojarzeniach mowa…
Subtelne detale podkręcają świąteczny nastrój. LOL NOPE. W ogóle to zapomnijcie o jakiejkolwiek subtelności w Listach do M., oni tam znają jedynie subtelność uderzenia łopatą. Co w rezultacie daje nam film o świętach, w którym w ogóle nie czuć atmosfery świąt, bo ta zniknęła pod zalewem wymuszonej sztuczności i ostentacyjnych dekoracji. Dla twórców tej produkcji Gwiazdka polega na tym, że przechodnie poruszają się po ulicach z wielkimi prezentami w rękach. Tak. Totalnie. Właśnie to robią warszawiacy w Wigilię. Desperaci mogą spróbować zagrać na seansie w specyficzne drinking game i pić za każdym razem, gdy w tle przewinie się statysta z pakunkiem. Problem w tym, że po kwadransie wszyscy uczestnicy zabawy wylądowaliby pod stołem. Można tu próbować podnieść argument, że to przecież film, więc po co do niego podchodzić na poważnie (seriously, don’t), rzecz w tym, że to nawet nie jest film, tylko scenografia do reklamy telefonii komórkowej ze świąteczną promocją na abonament. No sorry, w Polsce nie chodzi się z prezentami przy piersi, jak na jakimś widoczku z kalendarza adwentowego, trzyma się je w siatce albo najprawdopodobniej w domu, gdzie leżą już od kilku dni. Z kolei w podkładzie muzycznym Listy do M. 3 mogą rywalizować z Suicide Squad, bo montaż świątecznych szlagierów (które w tym filmie automatycznie brzmią dla mnie tak jakoś mniej świątecznie) przekracza tu dopuszczalne stężenie, i zamiast budować klimat, tylko irytuje swoją nachalnością.
Komedie romantyczne powinny być zabawne, a humor znośny. LOL NOPE. Chociaż przyznam, że w filmie znalazły się mikromomenty, podczas których kącik ust drgnął mi niepostrzeżenie, wciąż widać, że szczytowym osiągnięciem komediowym w polskich rom comach jest scena, w której dziecko mówi „psia dupa”. No hoho, hihi, hehe, boki zrywać. A jak dorośli mówią „dupa” to już w w ogóle, zgon ze śmiechu na miejscu. Najgorsze w niedorobionej komediowości Listów do M. 3 nie jest to, że są one zupełnie nieśmieszne (jedyną postacią, która mnie w tym filmie miejscami bawi, a nie irytuje, jest Szczepan Adamczyka), ale to, że każą nam się śmiać z sytuacji, które wywołują we mnie dyskomfort – z pomylonego, pewnie zapijaczonego staruszka, z dziewczynki, która dręczy wdowca, z gościa, który po jednym spotkaniu z dziewczyną przejawia do niej alarmująco gorące uczucia. To nie jest słodkie, to nie jest zabawne, a zalewanie tych scen sugestywną radosną muzyką denerwuje mnie jeszcze bardziej. To tak jakby pod sceny umierania żołnierzy w filmach wojennych podłożyć melodyjkę z Benny’ego Hilla.
Kiedy widzę, że lepszy pomysł na scenariusz wpadłby mi do głowy w pociągu relacji Wawa-Bielsko, zaczynam się zadręczać pytaniami w stylu: kto to napisał? czemu? czy ten człowiek nie zaznał w życiu miłości? Bo naprawdę niewiele pracy trzeba, żeby z tej historii wyciągnąć coś więcej poza bezczelnym skokiem na kasę polskiego widza. Mogłabym złośliwie napisać, że scenarzyści Listów do M. 3 trafili na plan jako odpadki z wieczorowego kursu pisania telenowel, bo nawet tam ich nie chcieli. Ale coś mi mówi, że w bardziej prawdopodobnej wersji występuje styrany życiem producent, który rzuca w scenarzystów pustym zeszytem ze słowami: „Nasmyrajta mi tu coś o Gwiazdce, żeby plebs miał na co iść, byle szybko”. Więc smutnym wzrokiem patrząc na obecny krajobraz polskich dokonań w dziedzinie rom comów, na pytanie „czy wkrótce dostaniemy dobrą polską komedię romantyczną” muszę odpowiedzieć – LOL, NOPE.