„Niebo jest nasze” recenzja

5 września 2017

Kiedy przechodzę przez kolejną bramkę na lotnisku, biorę ją za pewnik. Jestem tak przyzwyczajona do dziesięciostopniowej kontroli pomiędzy wejściem do terminala a drzwiami samolotu, że nawet nie zastanawiam się, jak mogłoby wyglądać moje podróżowanie, gdyby po drodze nikt mnie nie sprawdzał. Środki bezpieczeństwa w lotnictwie są dla mnie tak oczywistą i powszechną rzeczą, że gdy dowiedziałam się, jak to wyglądało kilkadziesiąt lat temu, kiedy nie było żadnej kontroli, byłam autentycznie zdziwiona. No bo jak ludzie mogli być tak nieostrożni? Brutalne zderzenie z rzeczywistością opisaną w książce Brendana I. Koernera dobitnie pokazuje, jak zmieniła się ludzka mentalność w odniesieniu do podróżowania samolotem – i mówię tu nie tylko o przedsiębiorstwach lotniczych, ale również o pasażerach. Bo czy potraficie sobie wyobrazić czasy, kiedy porwania samolotów były dla ludzi czymś powszednim, a kontrola osobista na lotnisku – niedopuszczalnym przekroczeniem granic prywatności?

Reportaż Niebo jest nasze opisuje ten przedziwny okres w historii amerykańskiego lotnictwa, mniej więcej dekadę na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy „piractwo powietrzne” (zauważcie: jeszcze nie terroryzm) urosło do rozmiarów istnej plagi. Porwania samolotów zdarzały się wtedy kilka razy w tygodniu i wraz z upowszechnieniem się całego zjawiska, wpisały się na stałe w medialną rzeczywistość. Wsiadając do samolotu, podróżujący liczyli się z tym, że po oderwaniu się maszyny od ziemi, ktoś mógł wstać z miejsca, sterroryzować stewardessy i zażądać zmiany kursu. Przy czym pasażerowie zazwyczaj mogli czuć się bezpiecznie, o ile nie wchodzili porywaczom w drogę. A ci najczęściej życzyli sobie transportu na Kubę. Wkrótce w swojej zuchwałości zaczęli obierać również inne kierunki.

Można powiedzieć, że książka Koernera to tak naprawdę dwa reportaże: jeden opowiada historię epidemii powietrznego kidnapingu, drugi zagłębia się w życiorysy konkretnej pary, która dokonała jednego z najbardziej spektakularnych porwań w historii. Roger Holder i Cathy Kerkow – on czarnoskóry weteran z Wietnamu, ona biała hipisująca dilerka marihuany, używając atrapy bomby nie tylko porwali samolot wraz z całą załogą, ale dolecieli nim do Algierii i wymusili na rządzie USA pół miliona dolarów okupu. Historia zakochanych porywaczy była o tyle wyjątkowa, że nigdy nie odpowiedzieli za porwanie przed sądem. Ich wyczyn był jak woda na młyn dla niespełnionych marzeń potencjalnych kidnaperów, którzy, jak to zwykle bywa, po każdym porwaniu, które wydawało się być udane, rzucali się porywać kolejne samoloty. Bo trzeba podkreślić, że choć podniebne uprowadzenia uznawano wtedy za plagę, tylko pojedyncze przypadki zakończyły się sukcesem – zazwyczaj porywaczy zatrzymywała policja, niektórzy ginęli od kuli funkcjonariuszy, a nawet ci szczęśliwcy, którzy szukali szczęścia na Kubie, znajdowali tam tylko biedę, iluzję wolności i bardzo często – katorgę w obozie pracy.

Motywacje stojące za działaniami porywaczy mówię wiele o ówczesnym klimacie społecznym i politycznym w USA. Dzisiaj spodziewalibyśmy się, że większość śmiałków okaże się niebezpiecznymi ekstremistami. Tymczasem wtedy porywacze głównie uciekali – przed biedą, deportacją, wysłaniem na front w Wietnamie czy problemami osobistymi. Niewielu z nich kierowało się czysto ideologicznymi pobudkami (jak ten student, co chciał dolecieć do Hawany, aby poświęcić się studiowaniu komunizmu na żywej tkance). Nawet Roger Holden. Choć udawał, że jest powiązany z Czarnymi Panterami, a główny cel to uwolnienie z więzienia aktywistki Angeli Davies, tak naprawdę najbardziej zależało mu na odegraniu się na państwie które tak bardzo go rozczarowało – przez to jak traktowało go jako weterana oraz czarnoskórego obywatela. A Cathy Kerkow? Cathy po prostu zakochała się w bardzo problematycznym gościu.

Ostatecznie bohaterowie większości porwań okazują się być raczej ekscentrykami niż wojownikami w imię lepszej sprawy. To często ludzie lekko szaleni, na pewno pokiereszowani życiowo i wyjątkowo nieporadni. Więc chociaż książka przedstawia wydarzenia dość poważne, bo trudno bagatelizować taki temat jak porwania samolotów, zwłaszcza z naszej współczesnej perspektywy, to czytając reportaż, trudno nie uśmiechnąć się czasami nad ogólnym nieogarnięciem porywaczy. Bez planu, bez broni, bez podstawowej wiedzy geograficznej potrafili wyłożyć się na takich kwestiach jak to, że porwany przez nich samolot nie nadaje się do lotów transatlantyckich.

Równie kuriozalne było czytanie o tym, jak przez lata linie lotnicze wraz z rządem zapierali się rękami i nogami przed wprowadzeniem kontroli osobistej na lotniskach. Coś, co dla nas po 11 września jest oczywistością, w czasach, gdy latanie samolotem było luksusową formą transportu, zakrawało na absurd. A poza tym było odczytywane jako jawne łamanie wolności obywatelskich – wiadomo, Amerykanie. Podczas gdy dziś nie przejdziesz przez bramkę na lotnisku z małą butelką wody, dawniej nikogo nie obchodziło, czy wnosisz na pokład samolotu broń. Właściciele linii lotniczych tak bardzo bali się reakcji pasażerów na przymusową kontrolę, że zamiast tego woleli się chwytać zupełnie niepraktycznych rozwiązań, które na dłuższą metę musiały się okazać zawodne. Dlatego spece od lotnictwa przeforsowali pomysł wprowadzania na pokład samolotów przedstawicieli służb specjalnych incognito. Tacy podniebni ochroniarze. Tylko cóż z tego, skoro było ich tak mało, że prawdopodobieństwo spotkania się przeszkolonego żołnierza z porywaczem w jednym samolocie graniczyło z cudem. Dopiero stare dobre bramki połączone z przeszukaniami zaradziły pladze podniebnego piractwa. Taka oczywistość, a tak długo z nią czekano.

Niebo jest nasze to reportaż fascynujący, bo przybliża problem, którego istnienie trudno sobie wyobrazić w obecnych czasach powszechnej inwigilacji. A jednocześnie jest w nim coś takiego, co odwołuje się do ludzkiej żądzy przygody – nielegalnej, niebezpiecznej i organizacyjnie nieogarnialnej. Podniebni porywacze mogli być szaleńcami, ale czytając o nich trudno się dziwić, że często wyrastali na idoli tłumów. Bardzo dobra książka, choć może lepiej nie brać jej do samolotu.

Książkę do recenzji podesłało Wydawnictwo Czarne.

niebo jest nasze recenzja

Niebo jest nasze

Brendan I. Koerner

Wydawnictwo Czarne

Liczba stron: 344

 

Podobne posty