Wyrok jest prosty – druga seria przeboju braci Duffer jest godną kontynuacją, w przypadku której określenie “godny” to coś pomiędzy „ujdzie” a „bawiłam się świetnie, bo jestem uzależniona od Netflixa i choćbym nawet chciała, to nie mam na tyle silnej woli, żeby zrobić przerwę w bindżu”. Miejscami serialowi nie udaje się jednak udźwignąć ciężaru oczekiwań i tam, gdzie pierwsza seria była petardą nostalgii za magicznymi ejtisami, druga jest już nostalgią za nostalgią z poprzedniego sezonu. Ale chociaż miejscami brakuje mu iskry, Stranger Things wciąż potrafi dostarczyć rewelacyjnej rozrywki i nawet po uwzględnieniu minusów nie da się drugiej serii nie ocenić pozytywnie. Dysonans? Może. Dlatego aby sobie z nim poradzić, dzisiaj przeanalizujemy sobie to, co w drugiej serii zadziałało, a co niekoniecznie. [uwaga na spoilery]
Co grało?
Chemia między bohaterami. Ze Stranger Things jest trochę tak jak z Kingiem (z którego w końcu serial czerpie garściami) – relacje między poszczególnymi postaciami i obyczajowa otoczka są o wiele bardziej interesujące od tych wszystkich nadprzyrodzonych intryg. Na całe szczęście młodociana obsada to flagowe osiągnięcie współczesnej sztuki castingowej i na planie dogadują się wyśmienicie. Nie oglądam tego serialu dla walk z pomiotami demogorgona, tylko dla charakterologicznych fajerwerków – w końcu nie bez powodu absolutnie uwielbiam te wszystkie dzieciaki. Ale nie chodzi tu tylko o relacje w młodszym pokoleniu. Drugi sezon ładnie pokazuje kontakty Hoppera z Jedenastką i to na nich przenosi się tematyka relacji rodzic-dziecko, którą wcześniej rozwijano u Joyce i Willa.
Dustin. Ok, czy jest tu choć jedna osoba, która nie lubi Dustina? Poważnie jesteście w stanie oprzeć się tym perełkom? (rrrrr!) Ale Dustin jest absulutnie cudowny nie tylko dlatego, że jest najbardziej charakterystyczną postacią z całej czwórki głównych bohaterów. Podczas gdy w poprzednim sezonie skupialiśmy się głownie na Mike’u i jego przeżyciach, odnosiłam wrażenie, że pozostali chłocy są potraktowani bardzo po macoszemu i głównie robią tłum. Dlatego cieszy mnie to, że w tym sezonie Dustin otrzymał swój własny wątek z Dartem. Tym bardziej, że całe zawiązanie akcji z salamandrą (ja wiem, to demopies, ale dla mnie to salamandra) wynika głównie z nieodpowiedzialności i nieogarnięcia, które można wybaczyć wyłącznie trzynastolatkowi.
Steve. Nie będę odkrywcza uznając Steve’a za najjaśniejszy punkt tegorocznych Stranger Things. Internet obwieścił to już po kilku godzinach od premiery i trąbi o tym do dzisiaj. Po pierwszej serii Steve absolutnie nie był moim ulubieńcem, ale musiałam przyznać, że byłam zafascynowana jego pozycją w całej historii – Steve’owi udało się wyłamać z tropu antagonisty i dręczyciela, którego u kresu historii powinna spotkać kara. Tak zupełnie szczerze – uważałam, że Steve powinien był po prostu zginąć. Bo tak nakazują prawidła narracji młodzieżowej historii lat osiemdziesiątych – złych ludzi spotyka karma. Tymczasem chłopak nie tylko nie zginął, ale w finale otrzymał możliwość odkupienia swoich win, stając po stronie głównych bohaterów w walce z Demogorgonem. To był pierwszy sygnał, że twórcy mają na tę postać jakiś pomysł. To, co stało się ze Stevem w drugim sezonie, i jak zareagowali na to widzowie, bardzo ładnie pokazuje, że fani potrzebowali dokładnie tego typu bohatera – zrehabilitowanego bully, który udowodni nam, że nawet zdegenerowany buc może się zmienić. Tym bardziej, że Steve został tu ustawiona na pozycji mentora-opiekuna dla młodszych bohaterów i w roli niańki wypadł zaskakująco prawdziwie. Jednocześnie absolutnie nie wierzę w to, że Steve powinien być dla fanów stracony po tym, jak zachowywał się w pierwszym sezonie – a na takie głosy też zdarzyło mi się natknąć w internetowych dyskusjach.
Dustin i Steve. Moja drużyna RR. Mój Scooby gang. Moi faceci w czerni. Ich bromans okazał się być takim sukcesem dlatego, że choć wydaje się nieoczywisty, widzowie szybko zrozumieli, jak bardzo był potrzebny. Po pierwsze dlatego, że Steve potrzebuje odnaleźć swoje miejsce w życiu. Na początku sezonu bije od niego poczucie zagubienia – chłopak nie wie, jaka przyszłość czeka go po ukończeniu liceum. Rola „starszego brata” zdaje się nadawać jego życiu więcej sensu w sytuacji względnej beznadziei – bo w końcu w szkole nie radzi sobie świetnie, a jego związek z Nancy się rozpadł. Z drugiej strony Dustin ewidentnie potrzebuje męskiego wzorca i czynnika, który pozwoli zdefiniować jego postać jako kogoś więcej niż błazna całej grupy. Bo tym właśnie jest Dustin dla pozostałych chłopców – comic reliefem i uosobieniem stereotypowego geeka, dla którego nawet w najbardziej stresujących sytuacjach kluczową kwestią będzie poprawne użycie nazwy demopies. Sparowanie Steve’a z Dustinem to pomysł genialny w swojej prostocie (a podobno wcale nie miało do niego dojść!) nie tylko dlatego, że tak intensywnie rezonuje w fanach – po prostu nikt się takiej relacji nie spodziewał.
Lucas i Max. Ten punkt będzie tak właściwie przynależał do obu kategorii. Bo doskonale wiem, co scenariusz robi z tymi postaciami źle. Z drugiej strony nie będę udawać, że oglądanie ich na ekranie nie sprawiało mi przyjemności. Po pierwsze dlatego, że, podobnie jak Dustin, Lucas był wcześniej postacią pozostającą zupełnie z boku i w pierwszym sezonie nie miał za wiele do roboty poza wątpieniem w słuszność przygarnięcia Jedenastki. Wysunięcie go na pierwszy plan i obdarowanie go własnym wątkiem w końcu oddało mu sprawiedliwość. Z kolei wprowadzenie Max zmniejsza ewidentną dysproporcję pomiędzy chłopcami i dziewczynkami w głównej obsadzie. Sęk w tym, że jej rola w całej historii jest żadna, bo ruda chłopczyca nie ma żadnego wpływu na przebieg całej historii, a tylko biernie w niej uczestniczy. Max jest tu trochę taką Smerfetką, wpadającą przy okazji w schemat „niebycia zwykłą dziewczyną”. Lubię ją i wierzę, że jej postać jest w serialu potrzebna, ale chciałabym, żeby w przyszłości wyszła poza odgrywanie obiektu westchnień Lucasa.
Scena pomiędzy Billym a panią Wheeler. Perełka przynosząca tyle nieskrępowanej niczym frajdy, co najlepsze easter eggi. To jeden z wielu świetnych momentów finałowych dwóch odcinków. Dla całej historii znaczenie tej sceny jest absolutnie zerowe, ale dla kogoś, kogo zawsze fascynowało czytanie Harlequinów jako zjawisko kulturowe, będzie po prostu super śmieszna. Co nie znaczy, że miałabym ochotę oglądać jakikolwiek rozwój tego wątku poza strefą czysto komediową. Nie, raz zupełnie wystarczy.
Bob. Od razu ustalmy jedną rzecz – Bob to nie Barb. Nie ma potrzeby organizować na jego cześć happeningów, aby przywrócić mu jakiś szacunek czy pamięć, których serial mu nie oddał. Nie. Co nie zmienia faktu, że jest to na tyle udana, pełna popkulturowych nawiązań postać, że nie potrafię jej tak po prostu, po ludzku nie żałować. Bob to jedyny dorosły w całym serialu, który zdaje sie rozumieć dzieciaki nie na linii dorosły-dziecko, ale na poziomie nerd-nerd. Trudno tu nie zauważyć jawnej intencyjności w obsadzeniu w roli Seana Astina, bo obie jego wcześniejsze role znajdują odbicie w tym, jaki Bob jest. Po pierwsze jest niemalże dosłownie dorosłą wersją Mikego z Goonies, a po drugie przez swoje poświęcenie zdobywa wielkość, o której zawsze marzył Sam z Władcy Pierścieni. Dodatkowo postać Boba niesie w sobie pocieszne przesłanie, że nawet klasowy wyrzutek jest w stanie zdobyć najpiękniejszą dziewczynę w szkole. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że uśmiercenie Boba ma na celu przyzwolenie scenarzystom na wątek, który od zawsze gdzieś tam się czaił w tle – na związanie Joyce z Hopperem.
Dwa ostatnie odcinki i scena balu. Czyli idealna rehabilitacja drugiego sezonu po wielkim zawodzie, jakim był odcinek siódmy. Oglądałam je w pociągu, otoczona wianuszkiem współpasażerów, więc chyba wypadałoby niniejszym przeprosić ich za koncert pisków, westchnień i łapania się za twarz, jaki dawałam przez niemal półtorej godziny. A więc przepraszam. Ale widzicie – musiałam. Ostatnie dwa odcinki to był dla mnie emocjonalny rollercoster, bo zawierały wszystko, co powinien zawierać idealny finał: napięcie, akcję, wyścig z czasem, połączone siły bohaterów w walce ze złem, emocjonujący punkt kulminacyjny, a w końcu epilog na szkolnej potańcówce, stanowiący kwintesencję wszystkich elementów, które powinny się znaleźć w ejtisowej scenie szkolnego balu. Serca chyba trzeba nie mieć, żeby nie rozczulić się nad płaczącym Dustinem. Poza tym CA-ŁU-JĄ SIĘ (kwik!).
100% nostalgii w nostalgii. Stranger Things to brandzlowanie się nostalgią. No duh, też mi nowość. Nigdy nie poczytywałam im tego za wadę. Bo w końcu za to uwielbiam ten serial. Sama nie wychowałam się w latach osiemdziesiątych. Nawet moi rodzice nie wychowali się w latach osiemdziesiątych – a przynajmniej nie w tych, za którymi tęsknią bracia Duffer i które gloryfikują w swoim serialu. Więc trudno mi oglądać historię z Hawkins z uczuciem tęsknoty za czymś, co z mojego życia odeszło, bo tak naprawdę nigdy go w nim nie było. Dlatego w Stranger Things nie szukam własnego dzieciństwa, ale klimatu ejtisów, które znam z amerykańskiej popkultury. A drugi sezon udowadnia, że twórcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że wiedzą, dlaczego ich serial stał się takim fenomenem i wrzucają nostalgii jeszcze więcej. Salony gier (Dragon Lair!), muzyka, fryzury, popkulturowe tropy. Przy czym nie jest to bezrefleksyjne sypanie odniesieniami jak w Ready Player One Ernesta Cline’a, ale gustowne smaczki pokazujące, że Dufferowie dobrze wiedzą, co ludzi rajcuje.
Co ssało?
Billy. O ile zasadność wprowadzenia Max potrafię sobie jeszcze jakoś zracjonalizować, rola, jaką miał spełniać w drugim sezonie jej brat pozostaje dla mnie nieodgadniona. Tym bardziej, że ostatecznie jego obecność w fabule nie wpływa w żaden sposób na rozwój historii, a jedynie daje Max sposobność do jako-takiego rozwinięcia postaci. To za mało. Wygląda na to, że Billy trafił do serialu głownie dlatego, że ten nie potrafił się obejść bez bucowatego nastolatka warunkującego dynamikę całej grupy. A ponieważ Steve (<3) porzucił tron władcy szkoły, bezkrólewie zakończył Billy. Ich rywalizacja jest zresztą nieraz dosłownie wspominana w dialogach i zestawia toksyczną męskości z postawą kogoś, kto dorósł i zrozumiał swoje młodzieńcze błędy. To trochę smutne, że podczas gdy serial potrafił odejść od schematu karania czarnego charakteru w przypadku Steve’a, nie zdobywa się na to przy Billym. Jest to o tyle krzywdzące, że pod koniec sezonu scenariusz zdejmuje odpowiedzialność z Billy’ego, ewidentnie sugerując, że chłopak jest, jaki jest z winy despotycznego ojca. A skoro powiedziało się A, to należy powiedzieć też B i nie można tego wątku tak po prostu porzucić – a ten, poza jednym odcinkiem, później już nie wraca.
Siódmy odcinek. Ileż to jałowych dysput stoczono już na temat tego jak bardzo i czy w ogóle ssał. Megu, jak zwykle, ma na ten temat własne zdanie i należy do grupy, dla której epizod był po prostu kiepski. Dodatkowo moja frakcja ekstremistów nie widzi sensu w jego bronieniu. Odcinek szósty zakończył się trzymającym w napięciu cliffhangerem. Dlatego siódmy epizod, który dosłownie zaciąga hamulec bezpieczeństwa na całej akcji, wykoleja tempo serii, gdyż nie oferuje w zamian równie emocjonującej fabuły. Wyprowadzenie Jedenastki poza Hawkins pozbawia nas tego, co w Stranger Things najlepsze – charakterystycznego klimatu mikrokosmosu amerykańskiej prowincji. Jakby tego mało odcinek jest zwyczajnie nudny. Ale nie tylko on – cały sezon miał mały problem z dawkowaniem dramatyzmu i pozwalał sobie na niepotrzebne dłużyzny. Przy czym siódmy epizod traci również na tym, że wszyscy wprowadzeni w nim bohaterowie są do bólu sztampowi i przewidywalni, na czele z Kali. Ta popada w trop „tej osoby z przeszłości głównej bohaterki, która udaje sympatię, ale tak naprawdę chce ją wykorzystać do własnych celów”. Główną linią obrony zwolenników odcinka jest to, że jest on bardzo ważny z punktu widzenia rozwoju Jedenastki jako postaci. Zgadzam się z tym częściowo – motyw z dylematem moralnym „zabijać czy nie” rzeczywiście jest dla bohaterki ważny. Ale cały wątek rzekomej osobistej vendetty został pretekstowo wprowadzony dopiero w tym odcinku i też w nim się kończy. Wcześniej nic nie wskazywało na to, że dla dziewczynki miałby to być istotny problem, ponieważ w poprzednich odcinkach skupiała się jedynie na odkrywaniu własnej przeszłości. Tymczasem cały wątek nie wraca już w następnych odcinkach, w związku czym całość wypada jak średni filler. Ostateczny wyrok? Wielkie rozczarowanie. Tym bardziej smutne, że to jedyny moment w drugim sezonie, kiedy twórcy próbują pogłębić mitologię stworzonego przez siebie świata.
Nancy i Jonathan. Jakże trudno jest napisać dobry trójkąt miłosny. Bardzo trudno. Na tyle trudno, że zwykle to nie wychodzi. Nimb zauroczenia unosił się nad tą dwójką już od poprzedniego sezonu, ale lepiej by było gdyby pozostał tylko nimbem. O ile zdaję sobie sprawę, że wiele osób autentycznie tę parę fani, ja mam z nią ogromny problem. Dlatego, że czuję, iż Nancy jest pchana w ramiona Jonathana tylko i wyłącznie przez imperatyw narracyjny połączony z generatorem dram. Potrafię sobie wyobrazić, co on w niej widzi, a co ona w nim? Za nic. Absolutnie nie czuję tu żadnej chemii. Ich romans musi zaistnieć, żeby powstał nasz typowo young adultowy trójkąt, sęk w tym, że nie potrafię w niego uwierzyć. Bo kiedy patrzę na Jonathana nie widzę chłopaka, dla którego warto porzucić Steve’a. Gorzej – to nawet nie chodzi o to, że tę dwójkę łączy tylko wspólna trauma, ale o to, że w prawdziwym życiu Nancy nigdy by na Jonathana nie spojrzała, bo to naprawdę podejrzana persona z potencjałem na przyszłego psychopatę. Zwłaszcza z tą niepokojącą twarzą wiecznego creepa, który w przerwie od patroszenia kotów planuje następne Columbine.
Will. Oj, Will to nie ma w tym serialu lekko. Mam ochotę założyć komitet obrony jego delikatnej psychiki, żeby twórcy w końcu przestali go dręczyć. Mówiąc tutaj o minusach chodzi mi nie tyle o samą postać chłopca, który musi niestety poddać się tym wszystkim torturom, które przewiduje dla niego scenariusz, ale na powtarzalną funkcję, jaką spełnia w historii. To już drugi sezon, w którym Willa trzeba ratować, traumatyzować i fundować mu nieuleczalny przypadek PTSD. Ten sam zestaw dostaliśmy rok temu. Mój sprzeciw nie bierze się z tego, że Will został napisany źle, ale na litość boską, dajcie już chłopakowi spokój. Niech dostanie szansę przeżycia choć fragmentu dzieciństwa jako zdrowe, szczęśliwe dziecko, niedręczone potwornymi opętaniami stworzeń z innego wymiaru. Od początku serialu oglądam Willa jako wieczną ofiarę i właściwie trudno powiedzieć o nim cokolwiek innego poza tym, że jest udręczony. Że widzowi powinno być go żal. Jestem przekonana, że ta postać ma potencjał do robienia w historii czegoś więcej poza smętnym snuciem się po kątach.
Intryga. Wspominałam już, że Stranger Things jest jak pisarstwo Stephena Kinga – obyczajowa otoczka wypada w nim o wiele lepiej niż cały pomysł na fabułę. Po drugim sezonie zaczęłam się zastanawiać, czy twórcy w ogóle mają na tę intrygę jakikolwiek pomysł. No bo tak właściwie – o co tu tak naprawdę chodzi? Rok temu stawianie pytań i zostawianie widza z niepełnym obrazem świata przedstawionego grało na korzyść serialu, bo dokładało się do niego klimatycznej i tajemniczej otoczki. Nie obchodziło nas, skąd wziął się Demogorgon, i czego ludzie szukają w Odwróconym Świecie, bo bardziej skupialiśmy się na bohaterach i łączących ich relacjach. Ale nadszedł czas, aby zacząć odpowiadać na pytania. Skąd tak właściwie wziął się Odwrócony Świat i czego ludzie w nim szukają? Czy dzieci z mocami stworzono w laboratorium, czy takie już się urodziły? Ile ich jest? Czy matka Jane też miała moce? Dlaczego portal jest akurat w Hawkins? A drugi sezon nie dość, że na nie nie odpowiada, to na dodatek wykorzystuje ten sam schemat, który dostaliśmy w pierwszym sezonie – mamy Willa „porwanego” przez potwora, potwora (albo raczej potwoRY) hasające po mieście i grupę ludzi, którzy pchają się z łapskami do innego wymiaru, właściwie nie wiadomo po co. To już wszystko było. W trzecim sezonie bracia Duffer powinni się skupić na konsekwentnym rozwijaniu podwalin całego świata. Bo chciałabym, żeby w końcu historia całego serialu zaczęła mnie obchodzić w równym stopniu, co jej bohaterowie.