Mefisto na herbacie u Królowej, czyli o brytyjskim „House of Cards”

8 lutego 2015
Na długo przed tym, zanim jego intrygi trzęsły Białym Domem, a knowania rujnowały innym kariery, Frank Underwood nazywał się Francis Urquhart i pociągał za sznurki w brytyjskiej partii konserwatywnej. O moralnym credo obu polityków niech świadczą ich inicjały, które nieprzypadkowo sugerują, że każdego kto wejdzie im w drogę marny koniec spotka szybciej niż zdąży powiedzieć „bez komentarza”.

Z okazji zbliżającej się premiery trzeciego sezonu House of Cards postanowiłam się zapoznać z jego brytyjskim pierwowzorem. Mnóstwo osób nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że taki pierwowzór istnieje, tymczasem miniserial BBC nakręcony na podstawie książki Michaela Dobbsa kończy właśnie 25 lat. I w sumie nie powinno dziwić, że historia najbardziej bezwzględnego serialowego polityka rozpoczyna się w angielskim parlamencie – w końcu dziesiątki czarnych charakterów z brytyjskim akcentem w Hollywood nie wzięły się znikąd.

_67733399_fu464
„Nic nie trwa wiecznie” mówi w otwierającej scenie Francis Urquhart, patrząc na portret Margaret Thatcher. Po chwili kładzie byłą Panią Premier twarzą na biurku i patrzy w stronę widza z tajemniczym uśmiechem i niemal widzimy, jak w oczach skrzą mu się plany szybkiego zdobycia władzy. Serial rozpoczyna się w momencie, gdy Żelazna Dama traci swój urząd, a brytyjski parlament przygotowuje się na wybór nowego premiera. Naturalnie Urquhart ma zamiar brać czynny udział w przetasowaniach na pierwszym planie sceny politycznej. Jako główny whip (jeśli oglądanie House of Cards jeszcze nie obeznało kogoś z polityczną terminologią spieszę wyjaśnić, że jest to członek partii, który dba o przestrzeganie dyscypliny partyjnej, czyli pilnuje, aby inni członkowie głosowali tak, jak partia sobie tego życzy) posiada dostęp do poufnych informacji na temat współpartyjnych kolegów i nie trzeba chyba dodawać, że nie ma żadnych skrupułów przed wykorzystywaniem ich do własnych celów. Kiedy jednak nowo wybrany premier zaczyna wykazywać zbytnią samodzielność w podejmowaniu decyzji, Urquhart udowadnia, że za dobrotliwym obliczem kryje się szatańsko bystry umysł i nieposkromiona ambicja.

Brzmi znajomo? Powinno. Nie wiem dlaczego, ale założyłam, że serial BBC stanowił jedynie inspirację dla Netflixa. Tymczasem większość wątków w oryginalnej historii została przełożona na wersję amerykańską w proporcji 1:1 i nawet mało wprawny widz będzie w stanie odnaleźć tych samych bohaterów w obu serialach (choć naturalnie nowsze House of Cards musiało prowadzić pewne modyfikacje, chociażby ze względu na różnice w brytyjskim i amerykańskim systemie politycznym). Wzbraniałabym się jednak przed jednoznacznym rozstrzyganiem, która wersja jest lepsza, gdyż nie da się uczciwie porównywać seriali, które dzieli ćwierć dekady i które były kierowane do innego widza. W 1990 roku Dom z kart z pewnością popadł na podatny grunt, ponieważ angielski widz, mógł niemal na bieżąco śledzić alternatywny bieg wydarzeń, które na co dzień ogląda w wiadomościach – serial zadebiutował krótko po upadku rządu Margaret Thatcher, a pierwszy odcinek wyemitowano dwa dni przed prawdziwymi wyborami przewodniczącego partii konserwatywnej, tak więc ekranowa wizja idealnie trafiła w nastroje narodu głęboko rozczarowanego polityką. Już na początku netflixowe House of Cards zaskoczyło nas mocnym, wyraźnym przekazem, a ja na dodatek byłam święcie przekonana, że oto mam do czynienia z nowym, świeżym (o ja głupia!) typem antybohatera w postaci Franka Underwooda. Wyobraźcie sobie więc jakie wrażenie na Brytyjczykach musiał zrobić Urquhart 25 lat wcześniej.

Uważam, że nie ma sensu porównywanie Underwooda Kevina Spacey z Urquhartem granym przez Iana Richardsona i rozstrzyganie, który z nich jest lepszy. Dla mnie są to dwie kompletnie różne postacie. I owszem, miejsce akcji ma na to odczucie duży wpływ. U Franka Underwooda wyraźnie czuć taką najgorszą stronę amerykańskiego kapitalizmu, który nie czuje się winny za wykorzystywanie indyjskich dzieci w fabrykach, jeśli tylko ma mu to przynieść materialne korzyści. Urquhart jest za to po brytyjsku wyrachowany i patrzy na innych z góry, jak przystało na dumnego wychowanka którejś ze słynnych brytyjskich uczelni. Różnicę pomiędzy nimi widać zwłaszcza w sposobie, w jaki dokonują swojego pierwszego morderstwa. Bohater grany przez Richardsona zachowuje się wtedy jakby właśnie wyskoczył spomiędzy kart kryminału Agathy Christie. Niesamowite wrażenie robi też jego charakterystyczne powiedzonko, które funkcjonuje jak klamra spinająca każdy odcinek i służy do podrzucania Mattie (młodej dziennikarce) kolejnych przecieków do jej artykułów : „You might very well think that; I couldn’t possibly comment” (podobno hasło to stało się tak popularne, że na stałe weszło do słonika deputowanych Izby Gmin).

p.txt-1
Richardson nadał Urquhartowi jeszcze jeden dodatkowy rys, którego nie widać u Spaceyego – jego postać zdaje się być prawdziwym szatanem pomiędzy ludźmi. To skrzyżowanie Mefisto, Machiavellego i Mackbetha (z resztą sam bohater często tę sztukę cytuje), a jego diaboliczną naturę widać zwłaszcza w czołówce, kiedy ujęcie uśmiechniętej twarzy Francisa przechodzi w niepokojący grymas. Z resztą atmosfera całego serialu zdaje się korespondować właśnie z tą cechą głównego bohatera – jest ponuro, nieco tajemniczo, a efekt potęguje ciągłe zwracanie się Urquharta do widza. Bo wyobraźcie sobie, że najbardziej charakterystyczny i lubiany element House of Cards nie został wymyślony przez amerykanów. Bohater Richardsona przebijał się przez czwartą ścianę już wiele lat wcześniej i robił to o wiele chętniej i częściej niż jego następca. I muszę przyznać, że kiedy mówił do mnie ten stoicko poważny i wyniosły Brytyjczyk z wyłupiastymi oczami i zapadniętą twarzą, czułam się o wiele bardziej nieswojo, niż kiedy to samo robił Spacey. Znowu, być może dlatego, że Urquhart kojarzył mi się bardziej z szatanem z Mistrza i Małgorzaty, a kiedy ten pozwala ci wejść w świat brytyjskiej polityki, a potem każe uczestniczyć w swoich zbrodniach, trudno jest się pozbyć uczucia, że oto jesteś współodpowiedzialny za to, co dzieje się na ekranie.

Pomówmy trochę o postaciach kobiecych, bo akurat te są niezwykle ważne w wersji amerykańskiej. No cóż, w tym momencie wyraźnie widać, że Dom z kart został wyprodukowany w 1990 roku, gdyż kobiety w serialu nie są aż tak dopracowane i pełnią raczej rolę instrumentalną. Wersja brytyjska nie rozwija tak bardzo postaci żony głównego bohatera. Nie znaczy to, że jest ona zupełnie nieobecna. Elizabeth Urquhart wyraźnie odgrywa tutaj rolę Lady Mackbeth – podsuwa mężowi niecne pomysły, popycha go w ramiona kochanki, a w końcu podaje mu pomocną dłoń, gdy ten już wie, że oto pozbawił kogoś życia. Nie jest to jednak postać o takim magnetyzmie jak Claire Underwood, wręcz przeciwnie – jej wyniosłość sprawiła, że nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani trochę zrozumienia i sympatii dla tej bohaterki.

Nieco inaczej sytuacja wygląda z młodą dziennikarką, graną przez Susannah Harker. Przez cały pierwszy odcinek nie mogłam się pozbyć wrażenia, że już ją gdzieś widziałam (zawsze pamiętam twarz aktora, nigdy nazwiska, taki feler) i rzeczywiście – aktorka grała przecież najstarszą z sióstr Bennet w kultowej już serialowej adaptacji Dumy i Uprzedzenia (tą z Colinem Firthem w mokrej koszuli. OCZYWIŚCIE, że pamiętam też inne sceny, duh!). Mattie Storin odgrywa w całej historii niezwykle ważną rolę, ponieważ jedynie ona może być dla Urquharta czymś w rodzaju przeciwnika. Specjalnie nie dodałam „godnego” przeciwnika. Gdyż niestety Mattie godnym przeciwnikiem dla Francisa nie jest. Ponieważ (a pamiętajmy – to jest serial sprzed 25 lat) Mattie gubi nie tylko naiwność i ślepe zapatrzenie w swojego mentora, ale też coś, czego twórcy oszczędzili nam w nowszej wersji – ponieważ jeśli kobieta ma skończyć marnie to tylko dlatego, że słucha serca zamiast rozumu i zakochuje się w nieodpowiednim facecie. A Francis Urquhart na liście nieodpowiednich facetów plasuje się gdzieś pomiędzy Freddy’m Krugerem i Charlesem Mansonem. Rozwiązanie to wydaje mi się o tyle dziwne i irytujące, że postać Mattie była kreowana wcześniej na zaradną i inteligentną dziennikarkę, która nie wstydzi się wtargnąć znanemu politykowi do domu ani nawrzeszczeć na szefa. Co więcej, Mattie każde swoje spotkanie z Urquhartem nagrywała na dyktafon, musiała więc podejrzewać, że nie może mu do końca ufać i z pewnością zdawała sobie sprawę, że na posiadanych przez nią taśmach znajdują się informacje, które mogłaby przeciwko niemu wykorzystać. Cóż, świat filmów i seriali nie raz udowadniał, że kobieta na ekranie służy tylko po to żeby oddać komuś cnotę i serce, trudno więc od obrazu sprzed kilkudziesięciu lat wymagać bardziej feministycznego podejścia do kreowania postaci. Niemniej jednak, wydaje mi się, że nowsza wersja rozwiązała ten problem inaczej.

p.txt-2
Z ciekawostek dodam, że brytyjski Dom z kart używa bardziej dosłownych słów do opisania relacji młodej dziennikarki z podstarzałym politykiem (a trzeba wiedzieć, że Ian Richardson w momencie kręcenia serialu był nieco starszy niż Kevin Spacey teraz) – Mattie zwraca się do Urquharta per daddy (tatusiu), a jemu wyraźnie to odpowiada. Ich związek na ekranie zyskuje więc tutaj dodatkowy, perwersyjny smaczek.

Dom z kart udowodnia, że historia bezwzględnego polityka, dążącego po trupach do celu jest uniwersalna i może się rozgrywać tak samo w każdym czasie i bez względu na szerokość geograficzną. Taki Francis Urquhart, czy Frank Underwood mógł knuć swoje niecne plany w dowolnej epoce w historii, a jego czyny i tak nie byłyby ani trochę mniej odpychające. Ponieważ ta najmroczniejsza i najskrzętniej ukrywana czarna strona polityki zawsze będzie siedliskiem moralnego rozkładu i śmietnikiem człowieczeństwa. Twórcy brytyjskiego Domu z kart bez przerwy nam o tym przypominają, wtrącając raz po raz kolejne ujęcia szczurów, które jak demony żywiące się resztkami jego duszy, krążą za Francisem Urquhartem po całym Londynie.

Choć osobiście uważam, że amerykańska wersja wyciska z pierwotnego pomysłu wszystko co się da, oryginalny serial nie traci nic na aktualności, choć trzeba przyznać, że nie trzyma aż tak w napięciu i może nieco brak mu dynamiki. Niemniej jednak, jeśli ktoś lubi brytyjskie seriale, na pewno warto go zobaczyć. Dom z kart to tylko pierwsza seria, później jest jeszcze Rozgrywając królem i Ostatnie rozdanie, ale jeśli tak jak ja, wolicie najpierw zobaczyć do końca wersję Netflixa, to sugeruję się nieco wstrzymać – widząc jak bardzo podobne były do siebie historie w pierwszych seriach obu seriali, obawiam się, że oglądając dalej oryginał, mogłabym sobie zepsuć zabawę.

Podobne posty