Catus Geekus kończy trzy lata

9 października 2017

Trzy lata temu doszłam do wniosku, że przestrzeń pojedynczego posta na Facebooku mnie ogranicza. Że zamiast wrzucić do sieci kilka zdawkowych uwag o filmie, które przeczyta tylko garstka znajomych, wolałabym mieć miejsce, w którym mogę popuścić wodze klawiatury. Chciałam pisać więcej i lepiej, bo może akurat te wszystkie osoby, które mówiły, że moje pióro wcale nie jest takie złe, miały trochę racji i warto coś w tym kierunku zrobić. Więc napisałam tekst o Zaginionej Dziewczynie, którego do dziś nie usunęłam z bloga tylko po to, żeby od czasu do czasu móc samej sobie pokazać, że jednak jakąś drogę w blogowaniu już przeszłam (jest straszny). Bo z początku decyzja o założeniu bloga zdawała się być naturalnym etapem codziennego korzystania z Internetu. I byłam pewna, że po kilku miesiącach mi się znudzi.

A teraz piszę do Was trzy lata i sto pięćdziesiąt tekstów później. W weekend ponad półtora tysiąca z was przeczytało mój tekst o kontrowersyjnej scenie z To, drugi tysiąc obejrzał mój pierwszy film na YouTubie. Pozostałe tysiące odwiedzają ten blog co miesiąc i zostawiają dziesiątki komentarzy na Facebooku. Codziennie dajecie mi odczuć, że to, co piszę tutaj albo w innych miejscach nie jest wam tak do końca obojętne, nawet jeśli niekiedy ociera się grafomanię i skrajną głupotę. To daje niesamowitego kopa. Więc niby jak miałoby mi się to znudzić?

Pisanie rzeczy w stylu „blogowanie zmieniło moje życie” wydawało mi się zawsze ckliwym zagraniem pod publiczkę. Wielkie mi halo, po prostu kilka razy w tygodniu stukasz w klawiaturę, co w tym takiego wyjątkowego? Wierzyłam w to jeszcze dwa lata temu, kiedy mieszkałam w miejscu, które chodziło spać o 20, a największego stężenia popkultury doświadczyło przy okazji Polconu, nie czytał mnie prawie nikt (spokojnie, o tych, którzy są ze mną od samego początku doskonale pamiętam!), a Catus Geekus był jedną z setek brzydkich stron wiszących na blogspocie. A teraz, kiedy piszę te słowa, patrząc na panoramę Warszawy rozciągającą się za oknem, podczas gdy po lewej sapią mi przez sen dwa koty (z których drugiego bez bloga by nie było), a w łazience hałasuje On, myślę sobie – damn, akurat w moim przypadku nie było takiej rzeczy, która zmieniłaby moje życie bardziej od blogowania.

Wydawałoby się, że pisanie bloga, jako rzecz nierozerwalnie związana z Internetem, może się łączyć tylko i wyłącznie z rozwijaniem swojej obecności w sieci. Gdzieś tam w świecie wirtualnym, nie mającym wiele wspólnego z normalnymi relacjami. Nic bardziej mylnego. Zdecydowaną większość moich najbliższych znajomych i przyjaciół, ludzi, z którymi teraz spędzam czas na co dzień, poznałam przez Internet, dzięki blogowaniu. Nasze znajomości zaczęły się rozwijać w sieci, ale na niej się nie skończyły. Jest to dla mnie o tyle cenne, że brak ludzi o podobnych zainteresowaniach był właśnie tym, co w preblogowej epoce mojego życia najbardziej mnie uwierało. Ba, byłam autentycznie nieszczęśliwa z powodu tego, że w moim średnim mieście na głębokim południu właściwie nie mam się do kogo odezwać. I chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy – zakładałam Catusa Geekusa nie tyle z potrzeby znalezienia ujścia dla własnych myśli, ale po to, by znaleźć ludzi, którzy będą nadawali na falach, które te myśli odbiorą. Takimi ludźmi są moi przyjaciele. Takimi ludźmi jesteście Wy, drodzy czytelnicy (nawet jeśli nie zawsze się zgadzamy i dogryzamy sobie w komentarzach).

Od strony zupełnie przyziemnej – blog pozwolił mi sprawdzić się w dziedzinach, które wcześniej nawet nie przyszłyby mi do głowy. Wydawałoby się, że to tylko proste pisanie. A założenie własnej strony? Opanowanie podstaw CSSa, żeby jakoś wyglądała? Ogarnianie trzech kanałów społecznościowych? Marketing i planowanie strategii w social media? Fotografia i jej obróbka na Instagrama? Nagrywanie podcastu, a od niedawna również filmów na YouTube’a? Wszystkich tych rzeczy musiałam się jakoś nauczyć sama. I powiem wam, że to zajebiste uczucie, widzieć, że coś z tego wychodzi.

Co jeszcze dało mi blogowanie? Dla samej siebie wyciągnęłam z niego kilka kojących wniosków. Na przykład to, że nie muszę dążyć do skrajnego perfekcjonizmu, żeby pokazywać swoje teksty publicznie. Prawda jest taka, że nigdy nie będę w tym najlepsza – zawsze znajdzie się ktoś, zwłaszcza w wąskiej popkulturowej blogosferze, kto zrecenzuje film wnikliwiej, jego wnioski będą mądrzejsze, a uwagi o wiele bardziej błyskotliwe. I kij z tym, ja nadal będę robić swoje. Tak zupełnie szczerze, to zawsze miałam podszyte zazdrością kompleksy związane z tym, że ktoś ubiera swoje myśli w słowa ładniej ode mnie. Już mi przeszło. Jak najszybsze pogodzenie się z myślą, że nie trzeba być Słowackim blogowania, jest chyba najlepszą rzeczą, jaką może zrobić młody bloger – bo najważniejsze to pisać dalej i przynajmniej dać sobie jakąś szansę na poprawę, zamiast od razu rzucić wszystko w diabły.

Bez bloga nie zmieniłabym pracy. Nie zaczęłabym też na poważnie tłumaczyć filmów. A w końcu – gdyby nie blog rok temu nie wywróciłabym swojego życia do góry nogami i nie przeniosłabym się tutaj, do Warszawy, w dość dramatycznych okolicznościach (powiedzmy, że dysponuję teraz trochę szerszym wachlarzem życiowych doświadczeń niż przeciętna dwudziestoparolatka). Wymienianie rzeczy, które dał mi blog może być naprawdę długie, jak sami widzicie. Poczucie, że robię to, co powinnam robić jest jedną z tych fajniejszych.

Dlatego, hej, miło, że jesteście. Ja przystopować nie zamierzam. Trzy latka brzmią całkiem nieźle – na początek.

Podobne posty