„Grease: Live!” od FOXa – you’re the one that I want”

4 lutego 2016
Transmisje musicali na żywo stały się ostatnimi czasy nową modą, pod którą podpinają się kolejne anglojęzyczne stacje telewizyjne – najchętniej w okolicach świąt Bożego Narodzenia, kiedy duch muzyczny buzuje w narodzie mocniej, łatwiej go spieniężyć, a wspólne oglądanie telewizji można podpiąć pod obowiązkowe spędzanie świątecznego czasu z rodziną. Ów trend zapoczątkowało dwa lata temu NBC, wystawiając Dźwięki Muzyki z Carrie Underwood w roli głównej. Od tej pory stacja wyemitowała jeszcze Piotrusia Pana (2014) i The Wiz (2015), a wkrótce jej śladem poszło również brytyjskie ITV, wystawiając ponownie Dźwięki Muzyki. Wszystkie te przedstawienia bledną jednak w porównaniu z tym co stacja FOX pokazała w ostatnią niedzielę – jej Grease: Live! przeskoczyło konkurencję o lata świetlne i jest, nieprzymierzając, najlepszą rzeczą jaką zobaczyłam w telewizji w ciągu ostatniego roku. I jakby tego było mało, uwaga! – autentycznie podobało mi się bardziej niż film z Travoltą i Newton-John. Klękajcie narody!

Jest to o tyle poważna deklaracja, że przez dużą część mojego życia Grease było moim najulubieńszym, nie tyle nawet musicalem, co po prostu filmem. Na nim i na Dźwiękach Muzyki, wchłanianych niezliczoną ilość razy w dzieciństwie, uczyłam się mojej obecnej miłości do musicalu. Ten stan trwał u mnie mniej więcej do okresu liceum, kiedy to zbliżając się do wieku bohaterów filmu (teoretycznie, bo przecież aktorzy, którzy się w nich wcielali już dawno opuścili progi liceum), zaczęło do mnie docierać jakież to durne i irytujące przesłanie się za nim kryje. A więc aby zdobyć faceta należy wciągnąć na tyłek obcisłe legginsy, zakręcić loki i zapalić papierosa? Hm, nie, chyba podziękuję. W związku z tym przez kilka ostatnich lat moja relacja z Grease była umiarkowanie chłodna – aż do transmisji FOXa, która przypomniała mi, że nawet jeśli morał tej historii ma płaskostopie i kuleje na jedną nogę, to wciąż jest w niej coś niepowtarzalnego: młodzieńczy entuzjazm, buzująca energia i świetne piosenki. Całe mnóstwo świetnych piosenek.
grease-live-censorship-disappoints-fans
Grease: Live! wygrywa przede wszystkim konwencją. Nic nie pozwala tak bardzo docenić musicalu jak świadomość, że całość jest odgrywana na żywo, każdy przeskok sceny musi być dokładnie wymierzony w czasie, aktorzy sprintem krążą pomiędzy jednym studiem a drugim, a mimo presji i ogromu całego przedsięwzięcia całość wciąż wypada znakomicie. Tym bardziej, że pod względem realizacji FOX zostawił konkurencję daleko w tyle. Oglądając musicale NBC widz musi zgodzić się na teatralną umowność, dwie kamery i ograniczoną powierzchnię sceny, tymczasem nowe Grease od początku nie przypomina zwykłego spektaklu, lecz zamienia się w regularny film kręcony na żywo. Każde ujęcie to inna kamera, inny kadr i o ile zazwyczaj nie zwracam uwagi na takie rzeczy, tutaj nagle zaczęłam dostrzegać misterną precyzję, z jaką rozplanowano ruchy kamerzystów, tak aby odpowiednio uchwycić bohaterów, a jednocześnie nie podciąć im nóg kablami. Tak więc jeśli zdamy sobie sprawę z nakładu czasu i pracy, jaką włożono w tą produkcję, można się złapać za głowę.

Ale to nie wszystko. Grease ma jeszcze jedną rzecz, której pozazdrościć jej mogą inne, podobne produkcje – niesamowitą atmosferę na planie. Zawdzięcza to po pierwsze publiczności, którą w wielu scenach można dostrzec na trybunach – trudno nie poczuć ogromnej sympatii do produkcji, która postarała się o to, aby obecni na miejscu widzowie czuli się włączeni w całe przedsięwzięcie. A po drugie – już dawno nie widziałam, żeby aktorzy biorący udział w produkcji czerpali tak ogromną radość z tego co robią. Jasne – Grease to nadal ambitne telewizyjne show, wymagające od uczestników maksymalnego skupienia i nadludzkich wręcz umiejętności (zawsze będę powtarzać, że osoba, która jest w stanie jednocześnie czysto śpiewać i wykonywać skomplikowany układ taneczny to artysta godny każdego uznania), jednocześnie jednak da się wyczuć, że to tytuł łączący pokolenia i aktorzy wcielający się dziś w główne role są takimi samym fanami oryginalnego musicalu jak my. Dlatego właśnie Grease robi tak fenomenalne wrażenie – widać w nim nie tyle oszlifowane do perfekcji muzyczne widowisko, ile wielkie, wspólnotowe święto na cześć musicalu w ogóle.
GIF-Reactions-Grease-Live-2016
Grease: Live! dało nam możliwość doświadczenia oryginalnej historii w całkowicie nowej formie – bo umówmy się, że międzynarodowy fenomen musicalu bazuje głownie na jego filmowej adaptacji, w której brakowało kilku scen i piosenek z wersji scenicznej. W wersji FOXa mamy okazję zobaczyć nie tylko więcej utworów, ale również całkiem nowe sceny (jest nawet jedna piosenka napisana specjalnie dla tej wersji i akurat to da się bardzo łatwo wyczuć, bo stylistycznie zdecydowanie różni się ona od reszty), które dodały historii mnóstwa uroku. Strasznie podobał mi się chuderlawy Eugene ze swoim napędem rakietowym do Błyskawicy. No i w końcu o wiele więcej sensu nabrała scena tańca Danny’ego i Cha Chy – w filmie właściwie nie wiadomo dlaczego Sandy w pewnym momencie wybiega z potańcówki, tutaj okazuje się, że nie chciała aby rodzice zobaczyli ją w telewizji, bo okłamała ich, aby móc spędzić trochę czasu z ukochanym (jako dziewczę, nad którym do osiemnastki wisiał obowiązek przestrzegania godziny policyjnej o 22.00, Megu doskonale rozumie tragizm tej sytuacji).

Wypada tutaj również pochwalić twórców za dostosowanie telewizyjnej wersji do współczesnych realiów. Po pierwsze zdywersyfikowano obsadę, w związku z czym cały ogólniak Rydell przestał wyglądać jak białe ghetto i, na przykład, w postać Marthy mogła wcielić się (bardzo dobra z resztą) Keke Palmer. Poza tym, widać, że wiele numerów tanecznych wzbogacono o dodatkowe elementy, tak aby nieco lepiej przystawały do oczekiwań współczesnego widza, przyzwyczajonego do akrobacji z So You Think You Can Dance? czy Step Up!. Nowa wersja wprowadziła również kilka zmian w samym libretto, co nie umknęło uwadze wiernych fanów. Moim skromnym zdaniem zupełnie niepotrzebnie próbowano rozdmuchać całą sprawę, no ale trudno wygrać z zatwardziałymi purystami. Mnie te szczegóły przeleciały zupełnie obok ucha, bo najbardziej kontrowersyjnym zdaniem w całym przedstawieniu było dla mnie zawsze „did she put up a fight?” w Summer Nights, a ten fragment akurat żadnych zmian się nie doczekał. O co więc konkretnie chodzi? Między innymi o zamianę „fongool” na „be cool” w numerze Rizzo o Sandrze Dee (dirty fact: w oryginale to zapis przekręconego „Va’a fare in culo” czyli coś w rodzaju „go do it in the ass„) i „pussy wagon” na „dragon wagon” w „Greased Lightning”.
grease-news
Nie będę się kłócić o to, czy takie zmiany są zasadne, czy nie – nie są to fragmenty na tyle znaczące abym je w ogóle zarejestrowała, a co dopiero zauważyła, że różnią się od oryginału. Interesujące jest dla mnie to, że próbuje się Grease ugrzeczniać i kreować  na spektakl dla całej rodziny, podczas gdy porusza on przecież wiele kontrowersyjnych tematów: picie nastolatków, walki gangów, seks bez zabezpieczeń, nastoletnie ciąże. Nie wspominając już o porzucaniu własnego charakteru i wyglądu w celu zdobycia serca wybranka. Czy w takim razie wybielanie go z „zapalnego” języka ma w ogóle jakikolwiek sens?

Przejdźmy jednak do najjaśniejszego punktu całej transmisji, czyli aktorstwa. Jak wielkim bałwochwalstwem byłoby przyznanie, że tutaj podobało mi się ono o wiele bardziej niż w wersji z 1978 roku? Sama również jestem tym faktem zaskoczona, głównie dlatego, że w ogóle nie spodziewałam się, że nowa wersja zrobi na mnie tak ogromne wrażenie. Bo widzicie, widziałam nowe Footloose z Julianne Hough i jest to jeden z tych filmów, który najchętniej polałabym benzyną i podpaliła, krzycząc zajadle „burn monster, burn!”. Fakt faktem, że rola Sandy nie wymaga jakichś wielkich umiejętności aktorskich i to w pewnym sensie ratuje Hough. Ale nie można jej odmówić płynnego wcielenia się w postać i, co najważniejsze, pięknego głosu. Patrząc na nią nie trudno mi było uwierzyć, że to dziewczynka z dobrego domu, ukochana córeczka tatusia, chowana pod kloszem i karmiona ambrozją. Ale idźmy dalej – Aaron Tveit jako Danny.

Sweet Mary and Jesus, my ovaries.
landscape-1454331136-gettyimages-507463468
Sporo czasu zajęło mi zorientowanie się, że już gdzieś widziałam tę piękną buźkę, ale dopiero internet przypomniał mi, że to ten sam idealista, który malowniczo zawisnął w okienku w kinowej wersji Nędzników. Ostatnią rzeczą, którą Tveitowi można by zarzucić (w przeciwieństwie chociażby, do jego ekranowej partnerki, która jest bardziej tancerką niż aktorką) jest brak scenicznego doświadczenia – Tveit od lat szlifuje swoje umiejętności na Broadwayu (zagrał chociażby Fiyero w Wicked), a w roli Danny’ego ślicznie balansuje pomiędzy szukającym poklasku kolegów dupkiem i szczerze zakochanym nastolatkiem. W moim osobistym rankingu Tveit bez problemu przeskoczył Travoltę, głównie dlatego, że tego drugiego zawsze domyślnie wiązano z Grease i siłą rzeczy wszyscy aktorzy w innych adaptacjach próbowali go naśladować. Tveit z kolei ma zupełnie inny głos i manierę sceniczną, więc nie musi uciekać się do naśladownictwa aby wypaść fantastycznie. Skoro jednak o wybitnych występach mowa, to pomimo całej mojej sympatii dla wspomnianej już dwójki, muszę przyznać, że cały spektakl kradnie Vanessa Hudgens, której w chwili obecnej wiele krzywdy wyrządza nazywanie jej wciąż gwiazdką Disney Channel. Hudgens w roli zadziornej Rizzo wypadła doskonałe, ani na moment nie wychodząc z roli i nadając swoje postaci najwięcej charakteru z całej obsady. Jest to niemałe osiągnięcie zważywszy na jej osobistą sytuację – aktorce dzień wcześniej zmarł ojciec i takim występem zasłużyła sobie na największe brawa.
FM2_4593_hires2.0.0
Na aplauz za całość zasłużył również FOX. A ponieważ, jak zdążyliście się już zorientować, jestem ogromną wielbicielką musicali, liczę na to, że rywalizacja pomiędzy anglojęzycznymi stacjami na transmisje kolejnych przedstawień będzie trwać jeszcze długo. W końcu jest tyle tytułów, które można w ten sposób pokazać szerszej publiczności! I wiele z nich nigdy nie doczekało się adaptacji filmowej. Co najważniejsze, na nowej modzie na musical zyskamy przede wszystkim my – widzowie zagraniczni, bo siłą rzeczy to nas uwarunkowania geograficzne najczęściej pozbawiają możliwości zobaczenia najgłośniejszych przedstawień na żywo. Marzy mi się, aby transmisji doczekały się te bardziej współczesne musicale – Something Rotten, The Book of Mormon, czy chociażby świeżutki Hamilton, którym zachwycają się teraz całe Stany. A w oczekiwaniu na tą wiekopomną chwilę obejrzyjcie Grease i przekonajcie się, jak się robi musicale.

Podobne posty