Newbie ogląda Star Wars, czyli gwiezdna saga oczami świeżaka

7 listopada 2015
 A long time ago in a galaxy far far away żyła sobie Megu, która o istnieniu Gwiezdnych Wojen wiedziała praktycznie od zawsze. Widzicie, ojciec Megu od najmłodszych lat zasiewał w umyśle córki pojedyncze ziarenka nerdozy, a to kupując jej pierwsze tomy Czarodziejki z Księżyca, a to usilnie namawiając do przeczytania Wiedźmina, a to ciągnąc biedne dziecko na premierę Drużyny Pierścienia, na którą w końcu nie poszła, bo pozostała część gremium rodzicielskiego zdecydowała, że jest zdecydowanie na taki film za mała. Oczywiście ścieżka edukacyjna przyszłego geeka nie mogła się obyć bez regularnych seansów Gwiezdnych Wojen, przy jednoczesnych wspomnieniach (dziś już, niestety, świętej pamięci) rodziciela, jak to on w wieku lat trzynastu zobaczył po raz pierwszy Nową Nadzieję i zakochał się w filmie bez pamięci (obsesja była tu na tyle ogromna, że na ostatnim spisie powszechnym za swojego życia ojciec Megu kazał sobie wpisać w polu „wyznanie” religię Jedi. True story).

Przy czym należy zaznaczyć, że na drodze młodego padawana, czyli moi, do starwarsowego oświecenia pojawiły się pewne braki. Widzicie, ostatnim razem widziałam sagę, kiedy ukazała się na DVD ponad 10 lat temu i nie mogę powiedzieć, aby było to oglądanie do końca świadome. W związku z tym, z braku własnego zdania, przejęłam opinię większości za swoją. Prawda o tym, że nowa trylogia to w porównaniu z oryginałem kupa łajna pokryta warstwą mułu była (nie tylko) dla mnie jak pierwsze przykazanie popkultury,  wymieniane na jednym oddechu razem z „Twilight to kupa”, „wszystkie rebooty to obraza dla pierwowzoru” i „Avatar Shyamalana pożre i wydali twoją fanowską duszę”. Przez bardzo długi czas, zapytana o to, co sądzę o sadze Lucasa, wyrzucałam z siebie salwę truizmów w rodzaju: stara trylogia jest fantastyczna, a nowa ssie aż przykro, stara miała klimat, a nowa to potwarz dla franczyzy i tak dalej. Ale gdyby zapytać mnie dlaczego tak sądzę i poprosić o podanie kilku argumentów, pewnie schowałabym się w kącie, mrucząc coś o prawie do odmowy zeznań. Dlatego gdy dwa miesiące przed premierą Przebudzenia Mocy tak jak pół świata rzuciłam się do wielkiego rewatchingu wszystkich sześciu filmów, za cel przyjęłam wyrobienie sobie w końcu własnego zdania na temat obu trylogii i całych Gwiezdnych Wojen w ogóle.

Więc oto jestem, sześć filmów i kilkanaście godzin później, zaskoczona tym, że jednak większość miała rację. Dlaczego w to wątpiłam? Nie mam pojęcia. Najwyraźniej posiadam jakieś masochistyczne ciągoty do przeżywania każdej popkulturowej porażki na własnej skórze.
Phantom-Menace-screencaps-star-wars-the-phantom-menace-27341708-1280-720
Pierwsze zaskoczenie – nowa trylogia NAPRAWDĘ jest aż tak zła jak głoszą legendy. Nie wiem co ja sobie myślałam. Chyba z typową dla siebie przekorą zakładałam, że jej czarny PR jest wynikiem zakusowych działań podstarzałych wapniaków fandomu, dla których każdy film nakręcony po roku 1990 to szmirowaty skok na kasę i pożywka dla niewyrobionych gustów młodzieży. Ale nie – rzeczywiście było aż tak źle. I dziwi mnie to jak po tylu latach od  premiery Powrotu Jedi, po tylu przemianach jakie zaszły w kręceniu filmów, boomie na Kino Nowej Przygody, Lucas jakby zapomniał jak się pisze dobre filmy, wziął swoje własne dziecko i zarżnął je z zimną krwią.  I owszem Mroczne Widmo jest tutaj z całej trójki najgorsze (tutaj znajdziecie fantastyczny artykuł tłumaczący, jak obejrzeć całą sagę bez niego i co najlepsze – to ma tak wiele sensu!).

Nie trudno udowodnić, że z punktu widzenia fabuły obu trylogii Mroczne Widmo jest absolutnie zbędne. Film wprowadza kilka nowych, potencjalnie ciekawych  postaci – Qui-Gon, Darth Maul – daje im mnóstwo miejsca w filmie, po czym bezceremonialnie je ubija. Połowa fabuły to polityczne knucie, którego nawet teraz, jako dorosła osoba nie do końca rozumiem, a co miała powiedzieć dziesięcioletnia ja, kiedy pierwszy raz oglądała film w kinie. Jedynym wątkiem, który ma łączyć wszystkie trzy filmy jest postać Anakina i jego związek z Padme. TO dziecko. TEN wątek. Oh, don’t get me started. Mały Anakin to najgorzej zagrane dziecko w historii kina. Trochę mnie kłuje sumienie, że wożę się po dziesięciolatku, ale trzeba to powiedzieć – Jake Lloyd był koszmarnym dziecięcym aktorem (na całe szczęście nie został też koszmarnym dorosłym aktorem, bo rzucił to wszystko w diabły). Ale nie tylko o grę tu chodzi – Anakin to po prostu źle napisana postać. Jednej rzeczy nigdy nie mogłam zrozumieć – jak można przedstawić go w Mrocznym Widmie jako anielsko grzeczne i cierpliwe dziecko, bez ani jednej skazy na charakterze, bez ani jednego zwiastuna w jego zachowaniu, że za kilkanaście lat własnoręcznie wyrżnie w pień wszystkich małych Jedi? W Ataku Klonów już w pierwszej scenie walą z grubej rury i sugerują, że chłopak ma wyraźne ciągoty ku niesubordynacji. Co się stało z tym grzecznym blondwłosym cherubinkiem?
AnakinPadme-HaydenNatalie-anakin-and-padme-25491236-1900-1227
Częścią odpowiedzi na to pytanie będzie – Hayden Christinsen się stał. Bo o ile Lloydowi, jako dziecku, wystarczy delikatnie pogrozić paluszkiem za grę aktorską, to Christinsenowi wypadałoby przywalić w łeb krzesłem, albo lepiej wielką kłodą, żeby zrewanżować mu się za to całe drewno jakie odwalił na ekranie. Czy nowa trylogia miała w ogóle casting? Czy Christinsen dostał na nim w ogóle jakąś scenę do odegrania? Czy producenci widzieli wcześniej jak on gra? Bo jeśli tak, to chyba tylko nagły atak ślepoty i zapalenia ucha środkowego usprawiedliwia obsadzenie go w głównej roli. O Yodo, te tępe deklamacje, to wyrzucanie z siebie dialogów w rytmie antycznej maszyny do pisania! To „nie lubię piasku”. NIE LUBIĘ PIASKU dammit, na które poleciała Amidala. Anakin nie lubił piasku, a ja dosłownie czułam ten piasek w zębach oglądając tą scenę.

Wątek romantyczny jest chyba najgorzej napisanym romansem w galaktyce. Co takiego widziała w Anakinie Padme, że tak szybko zapomniała o swoich senatorskich obowiązkach? CO? Czy ktoś TEŻ to widział? Czy może większość wątku rozegrała się poza kadrem?

Problemy aktorskie nie dotyczyły tylko Christinsena (który, trzeba przyznać, w Zemście Sithów odrobinę się poprawił) – tu źle grali absolutnie wszyscy. Zupełnie jakby ktoś im specjalnie zapłacił za to, aby swoje postaci odegrali jak najmniej wiarygodnie, nie wkładając w to absolutnie żadnych emocji. Od Obiwana, przez Padme aż do Jar Jara. O Boże – JAR JAR. Czy Lucas już wtedy wiedział, że w przyszłości Disney wykupi od niego prawa do filmów? Bo to by wiele tłumaczyło – Jar Jar jest jakby żywcem wyjęty z tych wszystkich animacji, w których główny bohater ma towarzysza-zwierzątko, futrzatego sidekicka, który wiecznie wpada w dziury, wywala sobie na mordkę ciasto z kremem, albo ślizga się na skórce od banana. Jar Jar to szop pracz z Pocahontas, chodzący comic relief. Tylko, że w Pocahontas nikt nie wpadł na to, aby zrobić z szopa senatora, aby czasem nie oddał całej galaktyki we władanie Imperatora.
Jar_Jar_meets_Jedi
Drugie zaskoczenie – to jak bardzo nowa trylogia się zestarzała, w porównaniu z epizodami IV-VI. Przecież tych efektów specjalnych nie da się oglądać. Gołym okiem można rozpoznać wszystkie ujęcia, w których wykorzystano bluescreen, a Mroczne Widmo jest pod tym względem najgorsze.

Trzecie zaskoczenie – to jak stara trylogia jest DOBRA. Przez lata byłam przekonana, że uwielbienie dla oryginalnych Gwiezdych Wojen wynika przede wszystkim z typowej dla większość fanów tendencji do gloryfikowania wszystkiego, co powstało w czasach ich dzieciństwa. Każdy z nas tak ma – wystarczy odrobina sentymentu, abyśmy pokryli dany film warstwą patyny i we własnej świadomości wystawili mu ołtarzyk. A im jesteśmy starsi, tym gorzej – bo nikt już nie kręci takich filmów jak wtedy, nikt już nie pisze takich komiksów i w ogóle dzisiaj popkultura już nie ta. Oczywiście to nie jest tak, że klasyczne Star Warsy bronią się na każdym polu (na przykład zgadzam się tymi, którzy twierdzą, że ułagodzenie postaci Vadera w Powrocie Jedi było wyraźnym zwiastunem tego, co Lucas zamierzał zrobić z Anakinem kilkanaście lat później w nowej  trylogii), ale nie trudno zrozumieć skąd wziął się ich gigantyczny sukces.
star-wars-anh1
Przede wszystkim główni bohaterowie są perfekcyjnie wykrojeni z „idealnego szablonu postaci, który sprawi, że wszyscy będą ich lubić”. Serio, coś takiego powinno się sprzedawać w każdym sklepie dla scenarzystów (gdyby istniały sklepy dla scenarzystów). Chłopak, który stracił wszystkich bliskich, przystojniak z ciętą ripostą na każdą okazję i dzielna księżniczka, która sama potrafi o siebie zadbać? No błagam, przecież to idealny zestaw. Nie wiem jak bardzo zwichrowanym widzem trzeba być, aby ich wszystkich z marszu nie polubić. Tymczasem w nowej trylogii trzeba dokonywać naprawdę karkołomnych zabiegów na własnych emocjach aby zapałać sympatią do KOGOKOLWIEK na ekranie.

W starej sadze młodszemu Lucasowi udało się to, co całkowicie zmaścił w nowych filmach (DLACZEGO nie wpadło mu do głowy, aby brać przykład z samego siebie?) – idealnie wyważył cięższe, napędzające fabułę wątki z lekkim klimatem typowym dla kina przygodowego. Humorystyczne akcenty nie skupiają się na jednej postaci durnego Jar Jara, ale są równo rozłożone pomiędzy wszystkich bohaterów – w klasycznych epizodach zabawne sceny miał i Luke, i Yoda i Leia i Han (ach Han!). To właśnie dlatego całość ogląda się tak dobrze – bo nie trzeba czekać na pojawienie na ekranie jednej konkretnej postaci, aby na chwilę rozluźnić atmosferę (nie to żebym kiedykolwiek czekała aż w kadr wskoczy Jar Jar, co to to nie).
anewhopebdcap1_original
Jest jedna rzecz, w która mnie w ogóle nie zaskoczyła i jest nim fenomen całej serii i złote zgłoski, jakimi zapisała się w historii popkultury. Umówmy się, z tak zarysowanym wszechświatem, pełnym różnych ras humanoidów i nieokrytych do końca planet, Gwiezdne Wojny były skazane na sukces. Co prawda na ekranie pokazano tylko trzy filmy, ale historia toczyła się dalej na kartach książek, w opowiadaniach, komiksach i rozwijała te wątki, które produkcje kinowe jedynie liznęły. Jak taki pomysł mógł nie odmienić oblicza fandomu?

Czwarte, ostatnie zaskoczenie – w przeciwieństwie do swoich młodszych sióstr, klasyczne filmy zestarzały się dostojnie i z klasą. Tutaj efekty specjalne, wielkie modele krążowników i kukiełki potworów wciąż budzą zachwyt, bo widać ile godzin pracy trzeba było w nie włożyć (nie żeby CGI nie było czasochłonne, ale osobiście wciąż łatwiej przychodzi mi docenienie pracy ludzkich rąk niż komputera). Nie mam tutaj na myśli jedynie kwestii technicznych. Zupełnie inną sprawą jest to, że pierwsza trylogia mentalnie wyprzedziła swoją epokę – w czasach, gdy Indiana Jones wyrywał kolejne piszczące panienki, a kobieta w kinie przygodowym odgrywała głownie funkcję baleronu do pożarcia, Gwiezdne Wojny dały nam Księżniczkę Leię i wcisnęły jej do ręki laserowy karabin. Przyznam szczerze, że zupełnie zapomniałam jak świetna jest to postać. Z jakiegoś powodu w mojej pamięci Leia zachowała się jako kolejny przykład damy w opresji. A przecież Leia jest super! Strzela do szturmowców, pyskuje Vaderowi, pojedynkuje się na słowa z Hanem Solo i doskonale sama potrafi o siebie zadbać. Idealna księżniczka Disneya na nowe czasy. No i był jeszcze Lando Calrissian, który do dzisiaj odbija się czkawką tym, pardon my French¸ fandomozjebom, dla których czarnoskóry Finn w nowej trylogii jest nie do zaakceptowania. Tymczasem czarny bohater pojawił się w Star Wars na długo przed tym zanim dzisiejsi pieniacze nauczyli się mówić „poprawność polityczna”. Obserwowanie jak teraz popkulturalni puryści wiją się i kombinują jak by tu udowodnić, że dla postaci o innym kolorze skóry nie ma w Gwiezdnym Wojnach miejsca jest doprawdy wyborną (podszytą smutkiem i rozczarowaniem kondycją ludzkości) rozrywką.
tumblr_kxkxr1myLK1qzb91ho1_1280
Nie jestem aż taką uberfanką Gwiezdnych Wojen aby rościć sobie prawo do wymagania czegokolwiek  od Przebudzenia Mocy poza, oczywiście, bycia dobrym filmem. Jednocześnie nie mam zupełnie pojęcia czego się spodziewać po Abramsie – widzicie widziałam nowego Star Treka i jestem w stanie zrozumieć tych, którzy jego wersji nie lubią. Gdybym obejrzała ją w normalnych okolicznościach, a nie z muzyką na żywo na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie, pewnie też nie miałabym o niej najlepszego zdania. Jednak zwiastun Przebudzenia daje mnóstwo nadziei (w tym momencie próbuję nie myśleć o tym, ile to już razy spaliłam się wcześniej na ocenianiu filmu po samym zwiastunie) na to, że dostaniemy epickie, przygodowe kino, bardziej w duchu oryginalnej trylogii. Tego sobie i wam życzę.

Podobne posty