Niech pierwszy kamieniem rzuci ten, kto za nastolęctwa nie czytał Pamiętników Księżniczki. Nie oszukujmy się, że była to seria wybitna – mój stosunek do niej można śmiało określić jako love-hate relationship, bo chociaż pierwsze trzy tomy uwielbiałam bezgraniczną miłością, to następne wyraźnie zaniżyły poziom, tylko po to aby zakończyć o wiele bardziej pozytywną nutą na tomie dziesiątym. Muszę przyznać, że seria Meg Cabot bardzo mocno odcisnęła się na moim książkowym dojrzewaniu – zaczęłam ją czytać mając lat 10, skończyłam bodajże na drugim roku studiów. Tak więc z chwilą, gdy dowiedziałam się, że autorka planuje dopisać jeszcze jedną część, było dla mnie oczywiste, że przeczytam Royal Wedding, nawet jeśli miałby to być mój kolejny hatereading. Na całe szczęście było całkiem sympatycznie.
Nie będzie tutaj spoilerem ogłoszenie, że Mia Thermopolis wychodzi za mąż. Jej wybrankiem jest jedyny słuszny mężczyzna w jej życiu, czyli Michael, z którym to nasza ulubiona księżniczka pozostaje w związku od zakończenia liceum. Bynajmniej nie od tego jednak rozpoczyna się akcja i w sumie sam ślub nie jest jedynym większym motywem w książce (spokojnie – mamy możliwość uświadczenia samych oświadczyn, co w sumie było całkiem słodką sceną). Ci, którzy śledzą inne pozycje Meg Cabot wiedzą, że nieco wcześniej ukazała się jej nowa książką dla młodszych czytelników From the Notebooks of a Middle School Princess, opowiadająca o przygodach Olivii, która okazuje się być nikim innym jak młodszą siostrą Mii (jak widać książkę Philippe dość rozrzutnie dysponował królewskim materiałem genetycznym). Obie książki najwyraźniej zazębiają się fabularnie, (choć muszę przyznać, że historii Olivii nie czytałam i zważywszy na fakt jak bardzo wiekowo odbiegam od targetowego czytelnika, pewnie nigdy po nią nie sięgnę), a samo Royal Wedding okazuje się być bardzo sympatycznym epilogiem do znanej nam już historii – lekkim i idealnym na samotny wieczór przy lampce wina.
Aby nie zdradzać zbyt wiele z samej historii (poza wszystkimi oczywistościami ukrytymi już w samym tytule) powiem tylko tyle, że Royal Wedding jest dokładnie tym czego można się spodziewać po dodatku do bestsellerowej serii, jaką bez wątpienia Pamiętniki księżniczki były – dobrej rozrywki, a przede wszystkim powrotu do nostalgicznych czasów kiedy książki Meg czytało się z wypiekami na twarzy. Oczywiście fabułę charakteryzuje wybitne odklejenie od rzeczywistości, ale w żaden sposób nie wpływa to na odbiór książki. W prawdziwym świecie fakt, iż Mia nie posiada praktycznie żadnych nowych znajomych poza tymi z liceum pewnie wydałby się mi dziwny (autorka zdaje się doskonale wiedzieć co robi i sama się z siebie śmieje), tutaj jednak doskonale spełnia swoją rolę. Bo w gruncie rzeczy nie obchodziliby mnie żadni nowi bohaterowie – chcę wiedzieć co dzieję się u starej paczki. I w tym przypadku moje oczekiwania zostają całkowicie zaspokojone.
Tym co nieraz raziło mnie w tej serii było rozplanowanie akcji na bardzo krótkie okresy czasu – kilka dni, ewentualnie tygodni (ten sam problem mam zresztą z ostatnimi książkami Musierowicz). Liczba życiowych przełomów, z którymi Mia musiała się zmierzyć w ciągu kilku godzin zdecydowanie przekraczała jakiekolwiek normy (nie mówiąc już o czasie, jaki musiała spędzać na zapisywaniu tego wszystkiego w swoim pamiętniku). W tym przypadku sytuacja wygląda podobnie, ale powiem wam, że sami sobie wyświadczycie przysługę jeśli przestaniecie zwracać uwagi na daty – cieszcie się fabułą i nie przejmujcie się tym, że w ciągu tygodnia na monarchię jednego europejskiego państwa spadają praktycznie wszystkie możliwe kryzysy, jakie przychodzą wam na myśl.
Mia jak każda bohaterka powieści dla nastolatek miała tendencję do rozdmuchiwania każdego najmniejszego problemu do rangi apokalipsy. W tym przypadku widać jednak, że autorka próbuje (z różnym skutkiem) uczynić ją nieco bardziej dorosłą – w końcu kiedy jest się księżniczką z ogromną fortuną i światowymi wpływami, czas najwyższy przestać robić ze wszystkiego dramat. W książce pojawią się więc przesłanie, według którego nie wypada „narzekać na uciskające szklane pantofelki” (czy jakoś tak), które ma świadczyć o tym, że Mia w końcu dorosła do swojej roli i zauważa, że w jej położeniu narzekanie na przeciwieństwa losu jest nieco nie na miejscu. Motto to przewija się w książce często, z mniejszą lub większą konsekwencją (oj no nie będę udawać, że Cabot jest jakąś wybitnie zdolną pisarką – miło się ją czyta, ale nie oczekujcie po niej wiarygodności w psychologicznej w kreacji bohaterów), ważne jednak, że w historii, w której bądź co bądź główna bohaterka ma 26 lat podjęto w końcu próbę wyprowadzenia jej z mentalnego poziomu liceum.
Wbrew reklamowym sloganom („the very first adult installment”) Royal Wedding nie jest jednak typową powieścią dla dorosłych. Nie ważne jak bardzo Meg Cabot by się nie starała – usilne przypominanie czytelnikowi, że główna bohaterka bardzo często i radośnie uprawia seks ze swoim narzeczonym (grzecznie pomijając wszystkie momenty i przeskakując z momentu „zaraz przed” do „zaraz po”) nie wystarczy aby z young adult uczynić adult novel. Książka ma wyraźnie sprecyzowanego odbiorcę – są to dziewczyny, które tak samo jak ja wychowały się na Pamiętanikach i są gotowe przymknąć oko na niedociągnięcia fabuły tylko po to aby móc się cieszyć z sympatycznego spotkania ze znanymi postaciami. Jeśli jesteś jedną z nich Royal Wedding nie powinno cię rozczarować.