Jakiś czas temu Netflix nakarmił mnie niezobowiązującą i prostą teen dramą pod tytułem #Reality High – produkcją tak odmóżdżającą i słabą, że nawet nie będę próbowała wam streścić, o co w niej chodziło. Zapamiętałam z niej głównie to, że jedna z drugoplanowych postaci, najlepszy przyjaciel głównej bohaterki, kochał się w niej jak szalony od lat, ćwiczył wyznania miłosne przez lustrem, a ostatecznie i tak przegrał w konkurach ze smukłym zawodnikiem szkolnej drużyny koszówki, bo przecież #teendrama. Co nie znaczy, że w filmie kończy nieszczęśliwy. Duh, bańka komedii romantycznych implodowałaby, gdyby któryś z odrzuconych boków miłosnego trójkąta przyznał na głos, że nie, jemu tak właściwie ta opcja w ogóle nie odpowiada, to on powinien skończyć z główną bohaterką i wcale nie akceptuje takiego rozwiązania. Dlatego na pocieszenie bohater odkrywa swoją nowo nabytą popularność wśród rówieśniczek i kończy z własnym małym haremem. Oto jest prawdziwe szczęście – w końcu, co my tam o nim wiemy, nie?
To był tylko jeden mały przykład z całej długiej historii komedii romantycznych, ale to po nim w głowie przestawił mi się jakiś pstryczek. Menisk wypukły zebrany w szklance mojego zakresu tolerancji wezbrał i zlał się po ściankach. Dotychczas przyjmowałam konwencję filmowych romansów z całym dobrodziejstwem inwentarza. Motyw friendzonu był tego inwentarza nieodłącznym składnikiem, bo w końcu opiera się na nim cały podgatunek lekkich komedii. Jasne, doskonale wiedziałam, że większość z nich nijak ma się do ludzkiej psychologii czy rachunku prawdopodobieństwa. Przecież, chłopie, jeśli liczysz na to, że ukochana zostawi rywala przed ołtarzem po tym, jak krzykniesz „nie zgadzam się!” na cały kościół, to nie wiem, kto ma bardziej nie po kolei – ty, bo uznajesz cudzy ślub na dobry moment do miłosnych wyznań, czy może ona, skoro dochodzi do wniosku, że rzucanie gacha tuż przed przysięgą jest okej.
Ale na litość boską, dość tego. Koniec! Friendzone to zło. Friendzone jest szkodliwym konceptem. I powinniśmy się go pozbyć z popkultury raz na zawsze.
Tak naprawdę wszyscy znamy różne warianty tego scenariusza. Niby się przyjaźnią, ale tak na prawdę on jest w niej od lat beznadziejnie zakochany i dopiero, gdy pojawia się zagrożenie w osobie drugiego samca, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce (Moja dziewczyna wychodzi za mąż). Albo bohater powraca po latach fizycznie odmieniony, z zamiarem zdobycia serca swojej licealnej miłości (Zostańmy przyjaciółmi). Albo oboje przez kilkadziesiąt lat wykolejają się z timingiem na torach życia (Love, Rosie). Albo on jest głuchy na jej deklaracje o nieszukaniu poważnego związku (500 days of Summer). Albo on przez lata wzdycha za przyjaciółką, ale woli to robić w cichości i prędzej umrze, niż wykona pierwszy krok (Lizzie McGuire). W tych historiach zawsze pojawia się ten sam obowiązkowy element – mamy przyjaźń, w której jednej stronie (albo na zmianę obu stronom) taki układ przestaje wystarczać.
Oczywiście nie można demonizować każdej fikcyjnej relacji ani historii, która rozpoczęła się od przyjaźni. W popkulturze istnieje wiele związków, które nigdy nie przekroczyły patologicznej granicy friendzonu i przebiegały zupełnie zdrowo, choć zaczęły się od kameralnego poziomu „lubienia się” bez podtekstu seksualnego. Nie każdy „crush” w stronę przyjaciółki automatycznie zakłada zaistnienie friendzonu. Tak samo jak nie kończy się nim każde nieodwzajemnione uczucie. Wiąże się to z tym, że friendzonowi towarzyszy wtłoczenie sytuacji w bardzo konkretny rodzaj narracji.
Co staje mi przed oczami, kiedy myślę friendzone? Pojadę stereotypem: moja pierwsza lepsza wizja przedstawia piegowatego rudzielca o sympatycznej aparycji połamanego patyczaka, który z bukietem kwiatów w rękach wodzi mętnym wzrokiem za dziewczyną, która mu się podoba. Ta może nie zwracać na niego uwagi, może woleć umawiać się z kim innym, chociaż równie dobrze mogła mu już raz powiedzieć „nie” i przyznać, że woli się z nim zadawać na stopie koleżeńskiej. Bardzo ważne jest tutaj to, co chłopak o sobie myśli – a myśli sobie, że jest „dobrym gościem”. Takim good guy’em. On by ją traktował lepiej, on by ją szanował, on by jej nigdy nie skrzywdził. Tymczasem ona wciąż go nie chce. Co ona sobie wyobraża? Przecież on jest dobry. Dlaczego nie da mu chociaż szansy? Dlaczego? Ponieważ chłopak od kolegów i setek internetowych memów dowiaduje się i utwierdza w przekonaniu, że padł ofiarą friendzonu, obrzydliwej instytucji stworzonej przez kobiety, aby upadlać takich jak on – dobrych gości. Więc to właśnie on jest tutaj ofiarą.
Tymczasem należy to powiedzieć wprost – nie ma czegoś takiego jak friendzone. Friendzone nie istnieje. Nigdy żadna ogólnoświatowa rada kobiet nie zebrała się, aby ustanowić powołanie instytucji friendzonu jako środka do uciśnienia biednych mężczyzn. Wręcz przeciwnie – friendzone został stworzony przez mężczyzn, dla mężczyzn, aby ułatwić im zracjonalizowanie sobie odrzucenia. Bo najwyraźniej przetrawienie zwykłego „po prostu nie podobasz mi się w ten sposób” jest zbyt ciężkim wyzwaniem dla delikatnego ego. No bo przecież on jest dobry, prawda? Więc w czym problem. Ano właśnie w tym.
Istnienie friendzonu zakłada, że mężczyzna ma do czegoś prawo z racji samego obdarzenia uczuciem konkretnej kobiety. Że należy dać mu szansę, bo wykazał emocjonalne zaangażowanie i potraktował dziewczynę lepiej niż cały tabun hipotetycznych złych facetów, którzy na nią potencjalnie nie zasługują. Bo mógł być chujem, a nie był (łaskawy pan). Równie często – bo zorganizował randkę, zapłacił za kolację lub dokonał jakiejkolwiek innej finansowej inwestycji. Więc w zamian powinien mieć dostęp do produktu, za który zapłacił. Konkretnie do związku, konkretniej – do seksu. Ponieważ znajdą się tacy mężczyźni, który myślą, że są uprawnieni do seksu z kobietą, z którą chcą ten seks uprawiać. Mówienie o umieszczeniu kogoś we friendzonie ma za zadanie napiętnowanie i wywołanie poczucia winy u kobiety, która śmiała powiedzieć „nie” albo po prostu nigdy nie wyszła z inicjatywą wobec mężczyzny, którego uczuć nie odwzajemnia (bo gamoń często się do swoich sympatii po prostu nie przyzna, co o wiele szybciej załatwiłoby sprawę). Bo kobieta jest dobremu gościowi coś winna, a jeśli mu tego nie da – zostaje wstrętną suką. Jest to dla mnie najstraszniejszy aspekt tego wszystkiego – że dla niektórych zwykłe bycie miłym dla kobiety z automatu implikuje po jej stronie obowiązek okazania wdzięczności. Najlepiej w postaci odwzajemnienia uczucia. A język, jakiego w tym przypadku używamy, zakłada, że kobieta powinna być zainteresowana „byciem” ze swoim przyjacielem, ponieważ jeśli ten nadaje się do przyjaźni, to tym bardziej nadaje się do związku.
Po pierwsze legitymizowanie friendzone’a jest smutne. Bo przecież mamy tu też wątek całkowitego odrzucenia przyjaźni damsko-męskiej jako dopuszczalnej formy relacji. Zamiast tego z góry zakłada się, że ukoronowaniem tego, co może zaistnieć pomiędzy kobietą i mężczyzną jest jedynie związek romantyczno-seksualny, a zwykła przyjaźń… jest po prostu gorsza. Po drugie – friendzone jest potencjalnie niebezpieczny. Ponieważ jeśli zaakceptujemy jego użycie do określenia pewnego rodzaju dynamiki pomiędzy płciami, to założymy również, że kobieta rzeczywiście jest mężczyźnie coś winna. A skoro jemu coś się należy, to czemu nie miałby sobie wziąć tego siłą?
Dlaczego piszę tu głównie o sytuacji, w której to on kocha się w niej? Bo nieprzypadkowo terminu friendzone używa się głównie w sytuacji odrzucenia mężczyzny przez kobietę. Może dziewczynom łatwiej jest przełknąć gorycz porażki i iść dalej? A może po prostu po naszej stronie tendencja do postrzegania mężczyzn w systemie binarnym nie jest aż tak silna i zdrowo zakładamy, że pomiędzy „być w związku” i „nie być w związku” istnieje jeszcze wiele innych form budowania relacji z płcią przeciwną.
W prawdziwym życiu sposób na rozwiązanie potencjalnie „friendzonowej” sytuacji jest banalnie prosty – zbierasz się na odwagę, zapraszasz sympatię na randkę, a w wypadku odmowy zaciskasz zęby i żyjesz dalej.
W popkulturze nie jest to takie proste. Tam wykorzystanie motywu friendzonu przyjmuje różne formy. Najczęściej jest tak, że ona nie zdaje sobie sprawy z jego uczuć. Nie żeby on jej sprawę ułatwiał, bo zwykle przez lata nie da po sobie poznać, że coś do niej czuje, co by skuteczniej realizować scenariusz will they/won’t they. Może być też tak, że dziewczyna doskonale o wszystkim wie i celowo chłopaka wykorzystuje, ale umówmy się, że wtedy nie będzie jego głównym love interest, tylko czarnym charakterem.
Tam, gdzie w prawdziwym życiu fantazje zostają zweryfikowane przez rzeczywistość, w fikcji miłosna porażka nie wchodzi w grę. Zamiast tego narzucona przez popkulturę narracja uczy nas, że najważniejszy jest upór, konsekwencja, nie poddawanie się za wszelką cenę i walka o miłość. Mój chłopak się żeni ładnie wyłamał się z tego schematu, przy czym tutaj stroną starającą się była kobieta, więc to nie jest do końca to, o czym mówię. Ale kiedy na pierwszym planie mamy mężczyznę, przesłanie jest takie, że w końcu mu sie uda. Co sugeruje, że miłość jest czymś, co się głównie zdobywa, a nie czymś, co się po prostu czuje. Że nawet jeśli ona znajdzie sobie kogoś innego, to będzie przecież tylko przejściowe i w końcu na pewno przejrzy na oczy. W końcu pamiętacie Paolo? Phi, nikt nie pamięta Paolo. Ross i Rachel przeszli przez fazę Paolo, przez fazę „we were on the break” i przez fazę friendzonu. I co? Oczywiście, że skończyli razem, ‘cause he’s her lobster. Warto przy okazji przypomnieć, że to właśnie Przyjaciele odpowiadają za stworzenie konceptu friendzonu, odnoszonego w serialu właśnie do perypetii Rossa i Rachel, których związek, jeśli się chwilę nad tym zastanowić, tak naprawdę nigdy nie był normalny.
Doprowadza to do sytuacji, w której nawet jeśli któraś z fikcyjnych bohaterek wyraźnie mówi, że jakiś facet jest dla niej tylko przyjacielem, widz automatycznie jej nie wierzy i zakłada, że ta wkrótce odwzajemni uczucia protagonisty. Popkultura w większości przypadków nie dopuszcza po prostu innej możliwości niż bycie pary bohaterów razem. 500 Days of Summer próbuje podjąć temat od trochę innej strony, ale przez to, że cała historia opowiadana jest z punktu widzenia klasycznego „dobrego gościa” Toma, wielu widzom nasuwa się tu tylko jedna interpretacja. Taka, w której nazywanie Summer tą „głupią suką” jest uzasadnione. Niektórzy szybko zapominają, że Summer na początku wyraźnie zaznacza, że nie chce związku, a Tom zgadza się na jej warunki, po czym i tak robi z siebie żałosną ofiarę (seriously, chciałabym obejrzeć tę historię nie z jego, ale z jej punktu widzenia).
I jak zwykle w takich sytuacjach bywa, wnioski z powyższych przemyśleń znowu doprowadzają mnie do ściany z napisem „popkultura promuje szkodliwe postawy”. Nie powinniśmy uznawać friendzonu ani za coś prawdziwego, ani tym bardziej za negatywne zjawisko, za które odpowiadają kobiety. Jednocześnie popkultura nie powinna nam wmawiać, że zdobycie każdej, nawet najbardziej niechętnej kobiety zawsze jest możliwe przy odpowiednich nakładach cierpliwości. Ani tym bardziej, że kobieta odrzucająca usilnie starającego się mężczyznę, jest kimś złym. To wszystko dokłada się do promowania i legitymizacji postawy mężczyzny roszczeniowego, dogłębnie skrzywdzonego przez niezasłużonego kosza. A ci wszyscy faceci, którzy cierpią, bo przecież oni są z tych dobrych, miłych gości? Powiem wam coś – prawdopodobnie wcale nie są tacy dobrzy.