Poszukując w sieci ciekawostek na temat Kraju Kwitnącej Wiśni, bardzo łatwo można natknąć się na popularny bon mot: „Japonia to nie kraj – to stan umysłu”. Zwyczajowo frazes ten pojawia się w zestawieniu z dwoma krajami – z Japonią właśnie, oraz z Rosją. Oba państwa funkcjonują w sieci jako przykład rzeczywistości tak bardzo alternatywnych, że aż niemożliwych do uwierzenia, przy czym Rosja, jako teren nam geograficznie bliższy i bez wątpienia lepiej znany, zdaje się łatwiej poddawać naszemu umysłowemu ogarnięciu. Trochę jak taki nieobliczalny młodszy brat, co na imprezie się spije, zapaskudzi wersalkę, rozbije zastawę, a potem zaśnie na golasa na środku pokoju – niby najemy się przez niego wstydu, ale nadal będziemy go kochać, a po fakcie przyznamy, że w gruncie rzeczy można było się tego po nim spodziewać. Japonia z kolei zdaje się być zupełnie nieogarnialna i tak bardzo odległa od nas mentalnie, że równie dobrze mogłaby znajdować się na Marsie. Japonia to kosmos. Japonia to inny wymiar. The weirdest of the weirdest i dziwniej już nie będzie.
We have to go deeper
Wiele osób chce wierzyć w taki obraz Japonii – ojczyzny dziwactw, zboczeń i żenujących programów telewizyjnych, a jednocześnie ostoi feudalnych tradycji, gdzie każdy mieszkaniec trzyma w domu wielką lalkę z anime obok samurajskiej zbroi. I to właśnie dla takiego odbiorcy produkowany jest ten zalew contentowego bullshitu, w którym każdy pojedynczy incydent mnożony jest przez „wszyscy”, a najmniejsza modowa fanaberia urasta do rangi ogólnonarodowego trendu (pamiętacie jeszcze pączki na czole?). I przez to właśnie, że Japonię odznacza się na zachodzie takim, a nie innym zestawem skojarzeń, każdą ciekawostkę z nią związaną (niezależnie od tego jak bardzo durna by nie była) łykamy jak młode pelikany i brakuje wśród nas osób na tyle kompetentnych, aby mogły krzyknąć „uwaga, sprawdzam!”. To idealna sytuacja dla domorosłych ekspertów, którzy po spędzeniu w Japonii dwóch miesięcy dochodzą do wniosku, że najwyższy czas napisać książkę i podzielić się swoją, pożal się boże, wiedzą i opinią na temat kraju i kultury, której powierzchnię dopiero zaczęli podlizywać przez szybkę (choć nie oszukujmy się, można w Japonii mieszkać o wiele dłużej i wciąż pisać na jej temat bzdury, chodzi po prostu o to, aby chcieć pokopać głębiej).
I u nas takich ekspertów nie brakuje. Ostatnio najwięcej batów w tej materii zbiera konglomerat TVN, wysyłając na drugi koniec świata a to Filipa Hajzera, a to Agnieszkę Szulim. Ich relacje na temat Japonii są kręcone pod tak koślawym kątem, że aż dziw, że kamerzysta nie wywinął kozła na środku Harajuku. Na polu pióra i papieru króluje tu jednak Joanna Bator. Jeśli zbliżycie się z jej dziełem do japonisty, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że książka zostanie wam siłą skonfiskowana, a później oddana z cała masą czerwonych podkreśleń, zakładek i komentarzy na marginesach. A przynajmniej liczę, że tak właśnie by było – bo całym sercem wierzę w naszą polską brać japonistyczną.
Wiara ta jednak odrobinę we mnie podupadła przy lekturze Japońskiego Miszmasza Arkadiusza Jabłońskiego – książki, która miała być błyskotliwą odpowiedzią na zalew nieprofesjonalnych publikacji na temat Japonii. Sięgając po nią liczyłam na konsekwentne wytykanie błędów, kontrprzykłady, argumenty i ostrą, acz inteligentną krytykę, która przez sam fakt siłowania się z tekstami laureatki Nike, miałaby szansę na porównywalną poczytność co jej książki o Japonii (wszak wiadomo, że kontrowersje sprzedają się dobrze, a ranty generują najwięcej wyświetleń, z czego sama niniejszym bezwstydnie korzystam). Czyli nic, czego nie mogłabym oczekiwać po pisarstwie wykładowcy z wydziału japonistyki, którym autor przecież jest. Jabłoński dysponuje wiedzą i doświadczeniem, które pozwalają mu z łatwością wgnieść każdego z krytykowanych autorów w ziemię i jeszcze dobić ich w oczko obcasikiem. Tylko cóż z tego, skoro zamiast skupiać się na merytorycznej krytyce, autor więcej miejsca poświęca na złośliwości pod adresem oponentów, które, co tu dużo kryć, nie przystoją jednak osobie z takim dorobkiem naukowym.
Bo to feministka była
Mam do książki dwa główne zarzuty i pierwszy z nich zaczął mi się krystalizować w okolicach czterdziestej strony, kiedy to autor, omawiając artykuły okołojapońskie Joanny Bator, zaczął wypychać na pole bitwy cięższą artylerię i o dziennikarce jął pisać ni mniej, ni więcej tylko tak: „Bator jest przede wszystkim feministką, co z góry narzuca opisowi Japonii pewien schemat interpretacyjny, w którym rola kobiety jest automatycznie rozpoznawana jako upośledzona w porównaniu z rolą mężczyzny”. Łohoho – powiedziały moje brwi, znikając ze zdziwienia pod grzywką, podczas gdy ręce już sięgały po samoprzylepne zakładki (tzw. „karteczki zagłady”), co by sobie więcej takich głębokich cytatów zaznaczyć (efekt widać na zdjęciu). Niestety sam jeden przytoczony cytat pozwala mniej więcej domyślić się jaki autor ma stosunek do feminizmu, czemu nad wyraz chętnie i często daje wyraz na kartach swojej książki. Nie miałabym jeszcze nic przeciwko, gdyby za krytyką feministycznego spojrzenia Bator na japońską rzeczywistość szła kontra w postaci konkretnych argumentów. Z tym, że tutaj autor wyraźnie nie czuje potrzeby mierzenia się z nią na poziomie konkretów i zamiast tego raczy czytelnika serią niewybrednych komentarzy i złośliwości, które więcej nam chyba mówią o nim samym niż o tym, gdzie laureatka Nike popełnia błąd w swoim rozumowaniu. W tym miejscu pozwoliłam sobie wypisać kilka przykładów, co by wam nakreślić z jakiego rodzaju krytyką mamy do czynienia:
„Jako człowiek mocno stąpający po ziemi zdaję sobie sprawę, że „siostra” pozostaje „siostrą” tylko dla „siostry” – moje potencjalne „braterstwo” jest tu wysoce niepożądane i liczę się z wytoczeniem procesu o molestowanie.”,
„[Office Lady] stwierdziły zaś, że może ich płaca jest niższa niż kolegów, ale przecież nie muszą zajmować się domem, a na rozrywki pieniędzy w sam raz im wystarcza. Dziecko to kłopot, a piesek albo kotek wszędzie się zmieści, może zostać sam, a w dodatku wygląda cały czas słodko.”,
„Jedyne obszary aktywności jakimi mogą zajmować się poza pracą [kobiety bez partnera życiowego], to dbanie o siebie lub o zwierzątko domowe i zajmowanie sobie wolnego czasu, który inaczej marnowałyby na tak bezproduktywne i seksistowsko naznaczone zajęcia jak wychowanie dzieci w patriarchalnym społeczeństwie.”,
„Wydaje się, że także „siostrom” czerpiącym wiedzę o świecie z Wysokich Obcasów należy się rzetelność w traktowaniu tematu”
Autor uszczypliwości nie szczędzi również samej Joannie Bator:
„[o omawianym tekście] Niepokoi może tylko nieco odejście [autorki] od formy „antropolożka”, może ono bowiem (jak przekonuje lektura tekstu – błędnie), że nie usłyszymy już więcej o rewelacjach płciowych”
I mój osobisty faworyt: „Zajmijmy się genezą japońskiego słówka kawaii. Przede wszystkim na usta ciście się uwaga, że autorka nie jest chyba najbardziej wiarygodną krytyczką tego pojęcia, skoro jej zdjęcia, których nie skąpi nam choćby w Internecie, pozwalają przekonać się, iż sama nie goli bynajmniej włosów do gołej skóry i nie maluje twarzy na czarno w proteście przeciw uciśnieniu ciała kobiety. Jeśli wierzyć zdjęciom. Bator jest kobietą przystojną i ona sama zdaje się nie ukrywać tego faktu bardziej niż koloryzowanej na naukową proweniencji swej twórczości.” Seriously – WUT?!
A to jest tylko kilka przykładów – spójrzcie na ten las zakładek. Wierzcie mi, nie zaznaczałam nimi złotych myśli, aby móc błyskać intelektem na imprezach.
Ja nie jestem rasistą, ale…
Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – pisarstwo Joanny Bator na temat Japonii rzeczywiście zasługuje na wszelką krytykę. Bator ma tendencję do przekształcania swoich pojedynczych obserwacji w dogmat, używania wielkich kwantyfikatorów i wykorzystywania jednostkowych opinii i zachowań swoich japońskich rozmówców w taki sposób, że nagle zaczynają one dotyczyć całego społeczeństwa. Jej zbiorki felietonów są napisane w ciekawy, barwny sposób (czego o Japońskim Miszmaszu nie można powiedzieć , ale do tego przejdę za chwilę), ale za żadne skarby nie powinny być traktowane jako źródło naukowej wiedzy o Japonii (a obawiam się, że legitymizowanie się przez autorkę nagrodą Nike może tutaj wprowadzić niektórych w błąd). I owszem, Bator naukowo zajmuje się tematyką feminizmu i gender studies, siłą rzeczy więc zwraca w swoich tekstach uwagę na takie aspekty życia społecznego w Japonii, które Jabłońskiego, ze względu na jego jawną niechęć do dyskursu feministycznego, nigdy nie zainteresują.
Fakt, faktem, że przy tej okazji Bator wyciąga też wiele pochopnych i błędnych wniosków, przykładając do japońskiego społeczeństwa matrycę równościowych norm wypracowanych na zachodzie i zauważając z przerażeniem, że tutaj nikt się do nich nie stosuje. Ale z Japońskiego Miszmasza nie dowiemy się nigdy, w którym miejscu dziennikarka rozmija się z prawdą, bo autor zamiast odpowiadać na jej obserwacje kontrprzykładami i rzeczowo tłumaczyć „to nie prawda, że w Japonii zamężna kobieta nie może znaleźć pracy/wszyscy Japończycy zdradzają żony/udane małżeństwa to tutaj fikcja/po przejściu mężczyzny na emeryturę każdy związek się rozpada bo taka statystyka, taki dowodzik, taki kontrargument” na każdą obserwację Bator ma przygotowany uszczypliwy komentarz na temat feministek i ich spojrzenia na świat. Mówiąc prościej – nie trudno wyczuć, że autor wali w Bator jak w bęben nie dlatego, że ta pisze głupoty, ale przez to, że jest zdeklarowaną feministką i daje temu upust w swoich tekstach. Niekiedy zdarzają się mu przytomne przebłyski przyzwoitości, podczas których podejmuje próby przybliżenia czytelnikowi stosunków panujących w japońskim społeczeństwie, jednak giną one w gąszczu paskudnych złośliwości, subtelnych jak standardowy komentarz o wnoszeniu lodówki na trzecie piętro. Nie przeszkadza to jednak Jabłońskiemu wielkodusznie przyznać na koniec, że dyskryminacja płci w Japonii istnieje (a jakże!) i on nie ma zamiaru tego kwestionować. Jednak jakiegoż rodzaju dyskryminację autor tutaj dopuszcza do świadomości, tego nam już książka nie wyjaśnia.
Ale o czym my właściwie mówimy..?
Wróćmy jednak do początku i wyjaśnijmy czym Japoński Miszmasz tak właściwie jest. Książka zbiera publicystyczne teksty Arkadiusza Japońskiego z lat 2005-2013 na temat rozmaitych publikacji o Japonii, jakie ukazały się na polskim rynku (oprócz Bator, do której autor wyraźnie żywi jakąś osobistą urazę, bo poświęca jej najwięcej miejsca, w zbiorku pojawiają się jeszcze rozdziały o artykułach J. Korzyckiego z Polityki i M.J. Chodakiewicza z Rzepy oraz książkach: Imperium Znaków R. Barthes, Z pokorą i uniżeniem A. Nothomb i Samuraje a współczesny biznes B. Lafayette De Mente). Rozrzut czasowy jest tutaj dosyć istotny, bo niesamowicie wpływa na odbiór poszczególnych tekstów – każdy z nich jest napisany innym stylem, który u autora wyraźnie ewoluował na przestrzeni lat, co sprawia, że w czasie lektury czytelnik może u siebie zaobserwować zróżnicowane reakcje, od: „dajcie mi do cholery czerwony długopis, będę tu dzielić zdania” przez „od półgodziny czytam ten akapit i nie mam pojęcia o co w nim chodzi”, aż do „kill me, kill me now„. Dla uczciwości dodam, że znalazłam w niej może ze trzy fragmenty, przy których autentycznie kąciki ust mi lekko drgnęły i zaznaczyłam je jako „względnie zabawne”. Jednak było ich zbyt mało aby uznać lekturę książki za przyjemną, bo Jabłońskiemu pióro wyraźnie ciąży.
I to właśnie jest mój drugi zarzut do całej książki – czytać jej nie sposób. Autor ma tendencję do budowania wielokrotnie złożonych zdań na pół strony (ale przynajmniej odświeżyłam sobie wiedzę z gimnazjum na temat poszukiwania podmiotu i orzeczenia) i posługuje się hermetycznym, naukowym językiem, który ani w druku nie wygląda ładnie, ani w uszach nie brzmi dobrze, a nośnik treści również z niego słaby. Fakt iż Jabłoński spisywał swoje felietony przez kilkanaście lat sprawił, że często przewijają się przez nie te same argumenty – to dobrze, że czytelnik może sobie utrwalić omówienie wertykalnej hierarchii panującej w japońskim społeczeństwie, ale czy redaktor nie powinien był autorowi zasugerować, że ten się powtarza? Skądinąd śmiem wątpić, że książka przeszła porządną redakcję, bo zakładam, że osoba trzecia powinna delikatnie zasugerować autorowi żeby się od w końcu od Joanny Bator odfarfoclił, bo miejscami jego tyrady zakrawają już na przykrą bucerę. Z drugiej jednak strony Jabłoński sam przyznaje, że beta readerzy doradzali mu spuszczenie z tonu, więc machanie antyfeminsityczną szabelką autor uznaje zapewne za postawę godną pochwały, o ile nie wartą orderu.
Dyshonor dla świerszcza, dyshonor dla krowy
Ja tak się tutaj skupiam na tej krytyce wymierzonej w Joannę Bator, tak jakby Japoński Miszmasz nie był o niczym innym, ale to po prostu dlatego, że te fragmenty wzbudziły we mnie najwięcej emocji (choć negatywnych). Fakt iż osobista krucjata autora przeciwko dziennikarce przypada na początek książki, zaraz po serii kilku rozdziałów wstępnych, przez które ze względu na toporność języka przebrnąć mi było najtrudniej sprawił, że pierwsza połowa Japońskiego Miszmasza sprawia mniej więcej tyle literackiej przyjemności co chodzenie boso po szkle, w deszczu i gradzie, z watahą dzikich dingo podgryzających cię w tyłek. Z tego wszystkiego chyba najbardziej wartościowym dla mnie fragmentem był gościnny wstępniak Stanisława Meyera, który bardzo ładnie omawiał koncept orientalizmu (bo może nie dla wszystkich jest oczywiste, że to zjawisko negatywne), który Jabłoński również w swoim tekście rozwijał.
W gruncie rzeczy bawi mnie jedna rzecz, choć to bardziej śmiech przez łzy – Japoński Miszmasz bardzo wiele mówi o kreowaniu szkodliwych stereotypów, lenistwie badaczy, którym nie chce się zgłębić tematu i o posługiwaniu się zestawem utartych skojarzeń o Japonii bez głębszej refleksji. Tymczasem sam autor, wyzłośliwiając się na temat feministek robi dokładnie to samo – feruje szablonem postaw, dopisuje motywacje i wrzuca do swojej książki pojęcia z szerokiego wachlarza określeń, związanych według niego z feminizmem, których sama Bator w ogóle nie używa („mężczyzna, czy też, pozostając bardziej w poetyce feministycznej: samiec„). Jakby tego było mało z uporem maniaka lansuje tezę jakoby wszystkie feministki zwracały się do siebie per „siostro” (panie, to jest ruch społeczny, a nie sequel do Seksmisji) i zdarza mu się tak bardzo pogubić w przytykach, że palnie bzdurę w stylu „Autorka przybliża nam ochoczo historię powojenną Japonii. Przede wszystkim dotyczy to naturalnie historii kobiet, które najwyraźniej mają inną historię niż mężczyźni”. W tym miejscu instynkt każe mi założyć, że autor na dźwięk słowa herstory uciekłby z krzykiem.
„Do feministycznego ogródka: ciekawe, że japońscy mężczyźni nie czują się upokorzeni tym, iż ideogram oznaczający kobietę oparto dla kontrastu na wyobrażeniu kształtnych damskich bioder. Widocznie nie dojrzeli dostatecznie, by przejrzeć tę jawną dyskryminację.”
Przepraszam Japonię, przepraszam Cesarza
Japoński Miszmasz jest według mnie zmarnowaną szansą – na merytoryczną dyskusję z mainstreamowym mediami na temat Japonii, na rzetelną krytykę nieodpowiedzialnych pismaków, na wybicie się autora związanego z japonistyką z uniwersyteckiej niszy na salony. Gdyby autor zechciał sobie oszczędzić złośliwości i popracował nieco nad finezją języka, istnieje szansa, że mógłby popłynąć na fali fascynacji Japonią i naprawdę dobrze się sprzedać, robiąc przy okazji konkurencję książkom i artykułom, które w swoim dziele piętnuje. A w takiej sytuacji dorobienie się tytułu jednego z niewielu autorów, którzy o Japonii piszą ciekawie i rzetelnie byłoby jednie kwestią czasu. Sadly, that’s not the case here.
Zastanawia mnie dla kogo właściwie mogłaby być ta książka. Dla młodych japonistów? Wolę założyć, że każdy kto studiuje japonistykę i ma choć trochę oleju w głowie, po pewnym czasie sam będzie w stanie ocenić, które teksty publicystyczne na temat Japonii prezentują mierny poziom (poza tym z własnego doświadczenia wiem, że na studiach nieprzystępnych książek japoniści mają do przeczytania aż nadto, po co ich dodatkowo dręczyć). A więc może Miszmasz nadaje się dla zwykłego czytelnika zainteresowanego tematyką Japonii? Może, ale na pewno nie w takiej formie i nie w takim stylu, bo zwykły śmiertelnik odłoży ją po kilkunastu stronach.
Aby skończyć nieco bardziej optymistyczną nutą dodam tylko, że Miszmasz jest bardzo ładnie wydany – w twardej oprawie, na kredowym papierze, ze stylowymi grafikami w środku. Szkoda tylko, że jak się nim rzuca w ścianę to na okładce zostają wgniecenia, .
Japoński Miszmasz
Arkadiusz Jabłoński
Jeżeli P to Q, 2015
Liczba stron: 195