Mam opory przed częstym sięganiem po książki z najwyższych miejsc list bestsellerów. Przede wszystkim dlatego, że jestem bestsellero-sceptyczna – w ostatnich latach obserwowałam za dużo hype’ów na konkretną tematykę (wampiry, magia, erotyczne romanse, dystopie) aby wciąż wierzyć, że ilość sprzedanych egzemplarzy idzie w parze z jakością. Choć o gustach – wiadomo – nie dyskutuje się. Szkoda tylko, że bestsellery najczęściej muszą trafiać w gusta wszystkich, stąd ich częsta miałkość (ale wiadomo – są wyjątki od reguły). Dlatego też zabranie się za „Zaginioną dziewczynę” zabrało mi tak dużo czasu. Książka Gillian Flynn wołała do mnie z pierwszego miejsca listy Amazonu już od ponad roku, ale dopiero kiedy dowiedziałam, że nakręcą na jej podstawie film zdecydowałam się ją przeczytać (czyli chyba jednak jestem idealnym targetem dla marketingowców…).
Głownie po to, aby porównać ją potem z filmem i pastwić się nad tym, które okaże się gorsze. Obawiam się jednak, że tym razem, wbrew przyjętej zasadzie, będę miała okazję zgnębić oryginał. Ale to tylko przeczucie, filmu jeszcze nie widziałam.
Parę głównych bohaterów poznajemy już na etapie poważnego małżeńskiego kryzysu. Jego przyczyny są nam powoli dawkowane za pomocą retrospekcji – zarówno Nick jak i Amy stracili pracę, przeprowadzili się z wielkiej metropolii na prowincję, aby być przy chorej matce Nicka, a na dodatek mają kłopoty finansowe. Wszystkie wydarzenia poznajemy z dwóch punktów widzenia – Amy przedstawia historię ich związku w pamiętniku, którego fragmenty z ostatnich siedmiu lat przeplatają się z narracją Nicka, który z kolei opowiada nam o współczesnych wydarzeniach. A w chwili obecnej sytuacja wygląda tak, że w ich piątą rocznicę ślubu Amy znika, a wszystkie podejrzenia spadają na jej męża.
Przez pierwszą połowę książki zastanawiałam się, czy autorka szczerze próbuje pogrywać z czytelnikiem i wierzy, że ten da się później zaskoczyć, czy od razu przyjęła, że żadnej niespodzianki nie będzie i skupiła się jedynie na tkaniu misternej intrygi i szeregu poszlak, które będziemy sobie mogli potem powoli rozplatać aż do momentu kiedy poznamy prawdę o zniknięciu Amy.
Od początku jesteśmy wręcz bombardowani sugestiami, że za morderstwem stoi Nick – z pamiętnika dowiadujemy się, że nie zależy mu na związku, torpeduje wszystkie wysiłki Amy, która próbuje go naprawić, wykorzystuje ją tylko do szybkiego seksu, nie chce dzieci, a w końcu zamienia się w damskiego boksera. W swojej własnej narracji Nick również nie wzbudza sympatii – okazuje się, że ma kochankę i w fantazjach widzi ciało martwej żony. Tak więc po jakimś czasie czujemy, że powinniśmy uwierzyć, że to Nick zabił Amy. Ale nie wierzymy, bo przeczytaliśmy już mnóstwo kryminałów i wiemy, że nie tak działa świat suspensu (choć przyznaję, gdyby autorka najpierw próbowała nam wmówić winę męża, potem obaliła tą teorię, a na końcu pokazała, że to jednak był on, podejrzewam, że książka podobała by mi się o wiele bardziej).
Nie przeczę, całość czyta się przyjemnie, w kilku miejscach się uśmiechnęłam i widać, że autorka ma talent do zgrabnych metafor i sprawnego przelewania na paper nastrojów targających skłóconymi partnerami. Intryga też wydaje się być całkiem dobrze skonstruowana, choć poczułam mały wewnętrzny zgrzyt gdy na scenę powróciła Amy – cała i zdrowa jako reżyserka swojego zniknięcia. Bo przecież to już wszystko było. Rozumiem, że Amy ma być tutaj szczególnym przypadkiem psychopatki (niejako stworzonej przez własnych rodziców, którzy wykorzystali ją jako role model do serii książek dla dzieci z jej imieniem w tytule) i piekielnie inteligentnej manipulatorki, ale kiedy tłumaczy psychiczny coming-out tym, że od początku udawała kogoś innego i w końcu musi zerwać z wizerunkiem „Fajnej Dziewczyny” (uwaga: Fajna Dziewczyna to taka, która pozwala mężowi wychodzić z kumplami i nie strzela focha, kiedy ten wraca pijany) to wyrywa mi się westchnienie „meeh, banał”.
Moim największym zarzutem dla tej książki jest zakończenie. Postawmy sprawę jasno – kiedy sięgam po kryminał albo thriller oczekuję, że pojawi się w nim większość cech charakterystycznych dla gatunku, czyli przede wszystkim gradacja napięcia, która na końcu osiągnie punkt szczytowy, po czym spokojnie opadnie po rozwiązaniu akcji i wyjaśnienia wszystkich tajemnic. Niestety w tym przypadku musiałam się obejść ze smakiem, ponieważ diagram prezentujący ilość napięcia zatrzymał się dokładnie w punkcie szczytu i tam się urwał, bo autorka skończyła pisać. Wiem, że niektórym koncepcja, wedle której bohater zostaje całkowicie pokonany przez villaina i od teraz musi egzystować w psychicznej niewoli może się wydawać całkiem innowacyjna, ale powiem krótko – nie kupuję tego. Czekałam na ostateczną konfrontację, byłam pewna, że już już na następnej stronie Amy podwinie się noga, tymczasem ona zawsze była o krok przed Nickiem i w końcu osiąga to co chciała – zmusza go do powrotu w toksyczny związek i usidla na zawsze. Chociaż można uznać, że zakończenie jest de factootwarte. Dlatego mam nadzieję, że gdzieś w niedopowiedzianej fabule Nick sprzedaje „głupiej suce” kulkę między oczy.
„Zaginiona dziewczyna” z pewnością nie należy do literatury poważnej. Tym bardziej dziwi mnie, że za jej ekranizację zabrał się Fincher. Wydaje mi się, że te z jego filmów, które widziałam niosą za sobą jakieś głębsze przesłanie. A jaką naukę będzie można wynieść z „Zaginionej dziewczyny”? Chyba tylko taką, że nie warto się żenić.
Choć podobno Gillian Flynn poprosiła Finchera o zmianę zakończenia w filmie, więc kto wie…