Jeśli Małgorzata Musierowicz miała kiedykolwiek ślepo w nią zapatrzoną, wierną fankę, gotową przegryzać krytykom tętniczki i bronić jej twórczości do ostatniej kropli krwi, to bez wątpienia fanką tą byłam ja. Całe moje szczęśliwe literackie dzieciństwo obracało się wokół Jeżycjady – czytałam wszystkie części po kilka razy, przejrzenie Noelki do dzisiaj należy do moich obowiązkowych przedświątecznych rytuałów, a moje potencjalne przyszłe córki miały się nazywać Gabriela, Natalia, Patrycja i Laura (w dowolnej kolejności). Jeszcze w liceum polonistka podśmiechiwała się ze mnie, że czytam pod ławką książki dla dzieci (pozdrowienia dla polonistki), później koledzy na studiach robili to samo (pozdrowienia dla kolegów – tu nie mam żalu, bo oczywiste jest, że ilość sympatii dla dziewczęcej literatury jest odwrotnie proporcjonalna do stężenia testosteronu w organizmie), a mimo to ja wciąż oddanie kłaniałam się w pas przed spiżowym pomnikiem królowej polskiej powieści młodzieżowej. Przeżyłam koniec złotej epoki na Kalamburce, nie miałam nic do Języka Trolli ani Żaby, przetrwałam nawet pikowanie serii w dół przy Czarnej polewce i Sprężynie. Nawet niepokój recenzentów po premierze McDusi mnie nie ruszył. Ale teraz niestety z bólem muszę przyznać – proszę państwa dzisiaj w Polsce skończyła się Małgorzata Musierowicz.
Nie będę się hamować, tylko od razu pozwolę sobie przejść do konkretów – dużo już frustracji przelano nad tą książką, więc nie chcę omawiać wszystkich jej wad, opowiem zatem głównie o tym, co mnie osobiście podobało się najmniej.
Na początku tekstu powinnam dopisać ostrzeżenie o spoilerach. Powinnam, ale to nie ma sensu – ponieważ ta książka praktycznie nie ma fabuły. Absolutnie nic się tu nie dzieje. Zupełnie jakby autorka stwierdziła, że napisze kolejną część tylko po to, żeby fani nie narzekali, że nie wiedzieli, co działo się u Borejków przez te dwa tygodnie lata 2013 roku. Pod tym względem podejście Musierowicz jest skrajnie realistyczne – bo co też może się wydarzyć w ciągu dwóch tygodni? U standardowego bohatera literackiego – wiele. U normalnego człowieka – nic. I w tym przypadku wybrano tą drugą opcję. Dodatkowo Musierowicz postanowiła odebrać Orzeszkowej tytuł autorki najnudniejszych opisów przyrody – przy trzecim rozwodzeniu się nad pięknem lasu i majestatem promieni słońca, odbijających się w zielonych liściach zaczęłam pomijać całe akapity. A później strony.
Nową bohaterką jest Dorota – zdrowa, rumiana dziołcha ze wsi. Dorota już na piątej stronie sprawiła, że książka pierwszy raz poleciała w stronę ściany, ponieważ zabrała się za ratowanie nieprzytomnej biegaczki. Rozmyślanie na temat ratowania zajęło jej dwie strony (biegaczka spadła z mostku, skręciła nogę, możliwe, że poważnie uderzyła się w głowę – na pierwszy rzut oka widać, że przydałaby się szybka interwencja lekarza). W końcu zdecydowała, że łaskawie acz dziarsko pomocy udzieli, ale biegaczka nie daje się ocucić. Co więc robi nasza bohaterka? Po wewnętrznych dywagacjach na temat soli trzeźwiących przypomina sobie, że ma w bryczce domową nalewkę (tutaj myślę – „pewnie podłoży jej butelkę pod nos”), a następnie – uwaga – WLEWA NIEPRZYTOMNEJ KOBIECIE ALKOHOL DO UST. I to poszkodowaną budzi, mimo że równie dobrze mogło ją zabić. W tym momencie przypominam sobie jak wiele osób nie wie jak udzielić pierwszej pomocy nieprzytomnej osobie – no więc czytelnicy Musierowicz już wiedzą. Módlcie się żeby żaden z nich was nie ratował, kiedy zdarzy się wam zemdleć na ulicy.
Czy wspominałam już kim nasza dzielna Dorota chce zostać w przyszłości? Tak – LEKARZEM.
Irracjonalnych zachowań we Wnuczce jest więcej (swoją drogą wiecie skąd wziął się tytuł? Dorota pozbierała dla swoich babć orzechy. Raz. Raz na całą książkę. Logiczniej byłoby ją zatytułować Wnuczka do drylowania wiśni). Na przykład taka Ida Pałys strzela typowego babskiego focha małżonkowi (po jego delikatnej sugestii, że może przechodzić menopauzę. Co samo w sobie jest całkiem solidnym dowodem na to, że jednak ją przechodzi), po czym zaszywa się na wsi bez kontaktu ze światem i nikt nie wydaje się tym faktem zaniepokojony. A już najmniej jej mąż, który dopiero po kilku dniach przypomina sobie, że miał jakąś żonę. W ogóle zdaje się, że kilka ważnych postaci pierwszego planu zatrzymało się w rozwoju jakieś trzy książki temu. Wspomniana już Ida z pięćdziesiątką na karku przeżywa takie same wahania emocjonalne jak w Idzie sierpniowej (z drugiej strony to wciąż może przemawiać za menopauzą! Tam hormony, tu hormony…). Z kolei Ignacy Grzegorz zachowuje się jakby dopiero co przekroczył próg gimnazjum, a nie dostał się na studia i obnosi się dookoła ze złamanym sercem, opowiadając każdej napotkanej osobie jak bardzo go boli. Poważnie, który młody facet się tak zachowuje? Swoją drogą na miejscu sterroryzowanej poezją McDusi też zmiatałabym gdzie pieprz rośnie przed takim miałkim plastusiem. Jeśli Ignacy ma być uosobieniem romantycznego poety, to jego swoista antyteza w postaci Józinka musi być wzorem wszystkiego co w ujęciu Musierowicz męskie. Tak więc Józinek majsterkuje jak porąbany przez całą książkę, a zajęcie to pochłania go tak bardzo, że zapomina się odzywać. W całej książce wypowiada jakieś cztery pełne zdania – wspominam o tym dlatego, że Józef odgrywa w tej części całkiem ważną rolę. Ale widocznie autorka stwierdziła, że im więcej prawdziwy mężczyzna milczy tym lepiej.
Spragnionych romantycznych uniesień pocieszam, że romans zaiste jest. Dla mojego egzemplarza nie oznaczał niczego dobrego, bo doprowadził do kolejnego spotkania książka-ściana. Na cały wątek romantyczny składa się zawrotna liczba TRZECH scen, podczas których jego bohaterowie wchodzą ze sobą w interakcję. I mówiąc interakcja bynajmniej nie mam na myśli randki, o zwykłej rozmowie nie śmiem marzyć – oni po prostu wymieniają spojrzeniu. I już po pierwszym zaczynają do siebie pałać wielką, gorącą miłością. Co najlepsze, pierwszy raz wymieniają półsłówka dopiero przy trzecim przypadkowym spotkaniu (w międzyczasie każde z nich zdążyło już dojść do wniosku, że to chyba miłość skoro tak się gapi) i nawet jeśli jednak, z jakiegoś masochistycznego powodu chcielibyśmy się dowiedzieć jak cały związek się potoczy to nie mamy na to szansy, gdyż w tym momencie odkrywamy, że książką się kończy. Weź saszetkę z instalove w proszku i zalej wrzątkiem. Nie będę już roztrząsała jak bardzo niewychowawcza i niebezpieczna jest gloryfikacja takiego cielęcego zadłużenia w pierwszej lepszej osobie – głupia Kraina Lodu wyłożyła to lepiej.
Nigdy wcześniej, czytając jakąkolwiek książkę nie odczułam tak dobitnie różnicy wieku pomiędzy mną, a autorem. Musierowicz dobija już do siedemdziesiątki i niestety idealnie odnajduje się w stereotypie starszej osoby, która nie potrafi się pogodzić ze zmianami wokół – pretensje do świata i nostalgia za tym, co było kiedyś walą czytelnika w twarz praktycznie na każdej stronie: ludzie zieją nienawiścią (Borejkowie nie), remonty miasta są złe bo hałas i kurz (a ich efektem są tylko kolejne centra handlowe), nikt nie czyta poezji, o Plutarchu już nie wspominając (Borejkowie czytają), teatry już nie te (złoty okres ich funkcjonowania zamknęła Mila Borejko), oglądanie wieczornych wiadomości to samo zło (ponieważ należy myśleć samodzielnie, jak Borejkowie) i ogólnie to dzisiaj młodzież już nie ta (chyba, że młodzież borejkowa. To jest sól tej ziemi – pewnie dlatego ich jedynym celem życiowym zdaje się być jak najszybsze przedłużenie dynastii). Większość moralizatorskich kazań autorka wkłada w usta seniorom rodu, których trzyma przy życiu chyba wyłącznie po to żeby oświecali wszystkich swoją mądrością. Szkoda tylko, że za każdym razem jak babcia albo dziadek otworzą usta to wypływa z nich tylko jeden łopatologiczny komunikat: my – dobrzy, reszta świata – zła.
To, że Musierowicz już całkowicie odkleiła się od rzeczywistości widać również w dialogach. Bądź co bądź, główni bohaterowie jej książek to zazwyczaj młodzież. Ale ta młodzież chyba dopiero przed chwilą pożegnała się z rodzicami by iść walczyć w powstaniu styczniowym. Nie wiem kiedy ostatnim razem autorka słyszała jak rozmawiają ze sobą licealiści – chyba we własnej młodości skoro według niej najmniej kulturalnym wyrażeniem na jakie stać opryszka spod supermarketu jest gniewne „Z kolegą się nie przywitasz?”.
Boli mnie ta sytuacja niezmiernie, bo podobnie jak Musierowicz, mnie też czasami trudno jest pogodzić się z niektórymi zmianami. Smutno mi gdy moi ulubieni autorzy gubią się gdzieś we własnych fochach na świat i zapominają po co piszą. Musierowicz wpadła w sidła własnych bohaterów – przez to, że nie potrafi się pożegnać z Borejkami brakuje jej czasu i stron, aby rozwinąć wątki nowych postaci, przez co cierpi cała konstrukcja powieści. Jak wiem, że ludzie kochają Borejków, ale ich nudne perypetie nie muszą zajmować większości każdej nowej książki. Zwłaszcza, że jak widać powyżej, coraz częściej zamiast powieści młodzieżowej dostajemy jedynie skargi i kazania w wersji geriatrycznej. Kiedyś Jeżycjada była naprawdę ciepłą i mądrą serią, taką z pozytywnym przesłaniem, sympatycznymi bohaterami i gorzej lub lepiej zakamuflowanym przekazem dydaktycznym (co wbrew pozorom nie zawsze musi być złe). Szkoda tylko, że ta sama autorka, która kiedyś pisała o Eksperymentalnym Sygnale Dobra, dzisiaj zapomniała już nawet o swojej miłości do rodzinnego miasta . Bo Poznań się zmienia i dostosowuje. A Jeżycjada gorzknieje na starość.
Tytuł: Wnuczka do orzechów
Autor: Małgorzata Musierowicz
Wydanie: Akapit-Press, 2014
Liczba stron: 296