„Star Wars: Więzy Krwi” recenzja

20 sierpnia 2017

Przez lata słyszałam, że jeśli jakaś gwiezdnowojenna powieść z expanded universe jest niezła, będzie to raczej wynik wypadku przy pracy niż norma. Sama domyślnie zawsze byłam uprzedzona do książek pisanych pod konkretną franczyzę, no bo w końcu, jak coś jest tworzone na zamówienie, to nie może być dobre, prawda? Dlatego dobrze się stało, że z sięgnięciem po powieści z uniwersum Star Wars zaczekałam do nowego kanonu, bo przez Więzy Krwi będę musiała nieco swoją opinię zrewidować. Jak miło, uwielbiam się mylić!

Więzy Krwi przedstawiają stan międzygalaktycznej polityki dwadzieścia kilka lat po pokonaniu Imperium i zwiastują nieuchronny koniec pokoju poprzez zapowiedzi następnego konfliktu, który ma doprowadzić do stanu znanego nam z Przebudzenia Mocy. Materiały promocyjne sugerują, że akcja toczy się cześć lat przed Przebudzeniem Mocy, ale radzę wam sobie tym nie zaprzątać głowy, bo w książce nie jest to nigdzie potwierdzone, a synapsy wam się przegrzeją, kiedy będziecie czytać o czterdziestokilkuletnej Lei, która 6 lat później ma wyglądać jak Carrie Fisher w filmie. Wracając do fabuły – sytuacja w senacie wygląda gorzej niż źle. Na scenie politycznej konkurują ze sobą frakcje centrystów, którzy bronią scentralizowanej władzy, i populistów, którzy chcą ją podzielić między pozostałe układy. Chaos jak w polskim sejmie. Nad tym wszystkim próbuje zapanować senator Leia Organa (Leia Organa-Solo? Czy ona ma podwójne nazwisko?), aby zostawić senat w dobrym stanie, kiedy w końcu złoży urząd i będzie mogła odejść przejść na polityczną emeryturę. W ramach ostatniej misji postanawia zbadać działalność tajemniczego kartelu przyprawowego, któremu, jak się jednak okazuje, marzy się coś więcej niż dominacja na rynku suszonego oregano.

…ok, to było suche. NIC NIE WIDZIELIŚCIE, idziemy dalej.

Sięgając po Więzy Krwi nie nastawiajcie się na wartką akcję i dynamiczne tempo. Książka jest zdecydowanie bardziej skupia się wątkach politycznych i zakulisowym knuciu niż na strzelaninach i kosmicznych ucieczkach (te też się tutaj zdarzają, ale niezwykle rzadko). To jednocześnie jej zaleta i wada, bo z jednej strony w całkiem realistyczny sposób przedstawia działania senatu i targające nim konflikty (a akurat wcześniej Lucas w nowej trylogii robił wszystko, żeby ten temat fanom obrzydzić), jednak z drugiej nie udaje się jej uniknąć dłużyzn, dlatego fabuła miejscami zaczyna przynudzać, a całość można było spokojnie skrócić o jakieś 200 stron.

I to właściwie mój główny zarzut do książki, bo cała reszta prezentuje się o niebo lepiej. Najciekawsze jest tutaj to, jak polityka przedstawiona w powieści nawiązuje do sytuacji politycznej w USA i adaptuje na własny użytek retorykę pojawiającą się wielokrotnie w rozmowach o, chociażby, II wojnie światowej. Bohaterowie toczą między sobą dyskusje na te same tematy, które od lat rozpalają fandom: jak Rebelia mogła skazać na śmierć pracowników Gwiazdy Śmierci? Dlaczego ktoś był na tyle głupi, żeby w drugiej Gwieździe Śmierci pozwolić sobie na tę samą wadę konstrukcyjną co w pierwszej? Czy można nienawidzić Imperium, optując jednocześnie za wizją Galaktyki pod przewodnictwem dobrego Imperatora? Claudia Gray świetnie rozgrywa te kwestie, rzucając odcienie szarości na kryształową wcześniej opinię rebeliantów. Dzięki temu konflikty polityczne w świecie Gwiezdnym Wojen zyskują bardziej realistyczny wymiar i zaciera się wizerunek czarno-białego świata, którym seria raczyła nas wcześniej w filmach. Widać, że Disney konsekwentnie kontynuuje w swoich historiach niuansowanie podziału na dobro i zło, rozpoczęte przy okazji Rogue One, i wychodzi mu na dobre.

Poza bardzo prawilną księżniczką Leią w powieści pojawiają się postacie nie oceniające Imperium w tak jednoznaczny sposób. Bardzo ważnym, a zarazem ciekawym bohaterem jest tutaj Ransolm Casterfo – młody senator centrystów, który wyrusza z Leią na misję. Z początku fabuła robi wszystko, żeby Casterfo wydał nam się jak najbardziej odpychający – nie dość, że jest zapalonym kolekcjonerem imperialnych pamiątek (sam był zbyt młody, żeby móc walczyć po którejkolwiek ze stron w ostatniej wojnie), to jeszcze głosi poglądy sprzyjające poprzedniemu ustrojowi. Kiedy jednak poznajemy jego przeszłość i dociera do nas, jakie traumy kryją się za wizerunkiem wystrojonego dandysa, trudno nie docenić finezji, z jaką autorka rozwija jego postać i jego relację z Leią. Ransolm i księżniczka nie mogliby się od siebie bardziej różnić, jednak czytanie o tym, jak powoli się do siebie przekonują, zaczynają współpracować, a później kończą jako bliscy przyjaciele, było naprawdę bardzo satysfakcjonujące. Dzięki temu konflikt, który ma ich później podzielić, ku mojemu zdziwieniu, uniknął tak częstej w podobnych sytuacjach pretekstualności – kiedy już dochodzi do, że tak powiem enigmatyczne, „gry teczkami” (kolejny element politycznych rozgrywek zaczerpnięty z bliskiej nam rzeczywistości) zostaje ona rozegrana na tyle sprawnie, że nie musimy poddawać w wątpliwość reakcji bohaterów ani podejmowanych przez nich decyzji.

Poza Leią i Casterfo w Więzach Krwi sporo miejsca poświęca się jeszcze osobom wchodzącym w skład sztabu Lei i… niestety tutaj jest już gorzej. Chodzi mi głównie o jej asystentkę Greer i pilota Jopha Seastrikera (co oni z tymi nazwiskami…?). Nie ma sensu, aby poświęcać im aż tyle miejsca, bo ani nie są to zbyt ciekawe postacie, ani nie mają wielkiego wpływu na fabułę – autorka miejscami próbuje sugerować pomiędzy nimi cieplejsze uczucia, ale ostatecznie tworzą tylko sztuczny tłum, a sceny opowiadane z ich punktu widzenia dokładają się do tych dwustu stron, o które można było powieść odchudzić.

Wartość dodana powieści Grey to na pewno możliwość dopowiadania sobie białych plam do losów bohaterów przed Przebudzeniem Mocy. Więzy Krwi wielokrotnie wspominają Bena i Luke’a, którzy przebywają razem, prawdopodobnie na szkoleniu, co świadczy tylko o tym, że na tym etapie Ben nie przeszedł jeszcze na drugą stronę. W finale książki dochodzi do wydarzeń, które mogą sugerować, od czego zaczęła się jego przemiana, ale nie będę wam zdradzać o co chodzi. Dodatkowo w kilku miejscach na scenę wyskakuje Han, ale nie odgrywa w powieści większej roli. Jego postać ma raczej za zadanie pokazać czytelnikom, jak funkcjonował związek Lei i Hana w czasach pokoju, i że wbrew pozorom nie byli ze sobą tak blisko, jak mogłoby się wydawać. Jednak najciekawszym wątkiem całej powieści jest odkrywanie, jak doszło do powstania Nowego Porządku i tutaj książka podrzuca nam wiele tropów (co najmniej raz pada nazwisko postaci, która pojawiła się dopiero w Przebudzeniu Mocy), które złożone w całość sprawiają, że ostatecznie pomysł na nowego przeciwnika nie był taki bezpodstawny, jak mogło się niektórym wydawać (po Przebudzeniu Mocy wielu sceptyków twierdziło, że wciskanie na siłę nowego przeciwnika po czasach pokoju nie miało sensu).

Wyrok ostateczny: Więzy Krwi nie jest powieścią bez wad, ale niezaprzeczalnie buduje wartościowy wątek poboczny w nowym uniwersum.

Książkę do recenzji podesłało wydawnictwo Uroboros.

Star wars więzy krwiStar Wars: Więzy Krwi

Claudia Gray

Uroboros

Liczba stron: 480

 

 

Podobne posty