Generalnie rzecz biorąc markę pełnometrażowego Disneya, a tym bardziej tandem Disneya z Pixarem, można uznać za gwarancję dobrego kina dla młodszego widza (tak wiem, że my też się przy nim dobrze bawimy, ale przyjmijmy na chwilę, że Disney kręci filmy głównie z myślą o dzieciach). W zeszłym tygodniu widziałam W głowie się nie mieści – kolejną uroczą produkcję ze świetnie skonstruowanym światem, zabawnymi dialogami i solidnym przesłaniem o tym jak ważna jest rodzina i o tym, że czasem warto się smucić (wiem, że spłycam, ale nie to jest tematem notki). Disney uczy. Disney bawi. Tylko podczas gdy na srebrny ekran trafiają produkcje najbardziej dopracowane i, wciąż, targetujące głównie w dzieci, młodzież musi poszukać czegoś dla siebie gdzie indziej – wśród popłuczyn na Disney Channel. A jego najnowsza telewizyjna produkcja – The Descendants – jest tutaj koronnym przykładem na to, jak nie kręcić typowego high school movie. Jeśli nie chcecie zrobić sobie poważnej krzywdy, nie siadajcie do tego filmu bez butelki wina. Albo dwóch. Poważnie – nie warto się męczyć.
Zarys fabuły prezentuje się tak – w baśniowej krainie syn Belli i Bestii przygotowuje się do objęcia tronu (prolog wyjaśnia, że Bestia został wybrany królem. Ale zrzeka się tronu dla szesnastoletniego syna, because fuck logic and democracy). Jego pierwszym dekretem jest danie szansy dzieciakom wszystkich najgorszych disnejowych villanów na życie w świecie „tych dobrych” (ponieważ baśniowe czarne charaktery zostały odizolowane na wyspie dla złoli). W związku z tym do kraju baśniowców trafiają: Mal (córka Maleficent, do której dociera później, że nie chce być złolem jak matka), Evvy (córka Złej Królowej od Śnieżki, dla której życiowym celem jest upolowanie jakiegoś księcia za pomocą urody i pustej głowy), Carlos (syn Cruelli De Mon. Boi się psów. I to wszystko, co definiuje tą postać. Serio) i Jayden (syn Jafara. Jest be, bo tak jak tatuś wciąż…kradnie? Co w sumie nie ma żadnego sensu, bo Jafar nigdy kradzieżą się nie parał, ale ponownie – fuck logic). Maleficent powierza córce zadanie zwędzenia różdżki Matki Chrzestnej, aby mogła odzyskać pełnię mocy i podbić krainę dobrych baśniowców. I to w sumie wszystko, co musicie wiedzieć, bo fabuła filmu nie posiada ani jednego oryginalnego elementu i wykorzystuje wszystkie możliwe oklepane motywy: smalenie cholewek do zajętego księcia, bunt przeciwko rodzicom i uświadomienie sobie, że dobro jest fajne, a zło niekoniecznie. Tylko, że o ile nawet ze schematycznej komedii młodzieżowej można jeszcze zrobić coś fajnego, tutaj nie zrobiono absolutnie nic. Jest przeraźliwie nudno, a całość podano w absolutnie niestrawnym muzycznym sosie. Piosenki są fatalne, postacie płaskie, dialogi koszmarne, a logikę świata przedstawionego ktoś zaciągnął za kulisy i poderżnął jej gardło.
Święty Barnabo, jaki to jest tragiczny film! A najgorsze w nim jest to, że bezczelnie obraża inteligencję widza i traktuje go jak idiotę. Właśnie dlatego uważam, że Disney nienawidzi nastolatków – ponieważ większość produkcji Disney Channel jest właśnie do nich kierowana, a nikt nie dba o to, żeby były choć trochę dobre. Widzieliście ostatnio jakiś aktorski serial z Disney Channel? Sami się przekonajcie jaki prezentują poziom. Przy disnejowskich filmach dla dzieci widać zaangażowanie twórców, chęć przedstawienia jakiegoś wycinka rzeczywistości w mądry i wartościowy sposób. Przy filmach dla nastolatków, widać, że nikomu na tym nie zależy. Nikt nie stara się o to, aby młody widz wyniósł z filmu coś poza pustą rozrywką – ma mu wystarczyć para płaskich jak karton bohaterów bez charakteru, którzy niby się w sobie zakochują i setting z typowego amerykańskiego liceum, z powieleniem wszystkich stereotypów gatunku. A wystarczyłby kawałek ciekawego scenariusza i odrobina szacunku dla nastoletniego odbiorcy. Tymczasem tutaj ktoś doszedł do wniosku, że skoro baśnie są obecnie w modzie (bo OUAT, bo nowe adaptacje klasycznych disnejowych filmów, bo Fables), to wystarczy do scenariusza wrzucić znanych już bohaterów, a film nakręci się sam i szara masa to łyknie. Bo ja nie twierdzę, że pomysł nie miał potencjału – raju! wystarczyło się trochę pobawić konwencją i umiejętnie ponawiązywać do starszych produkcji, dokonać kilku autoparodii (poza Piękną i Bestią na ekranie nie pojawia się żaden z pozostałych „dobrych” rodziców, a wystarczyło tylko zgrabnie odwołać się kilka razy do oryginalnych baśni, żeby stworzyć sporo dobrych scen komediowych) i mogło z tego wyjść coś śmiesznego. A tak jest żenująco.
Bo tak – słysząc, że głównymi bohaterami filmu są DZIECI villanów, z pewnością liczyliście na jakieś smaczki, w stylu rzucanych półgębkiem uwag o zaginionych ojcach i zmarłych matkach? W końcu ktoś musiał zaciążyć Maleficent! Złą Królową! A Jafar spłodził sobie syna! Ha, nic z tego moi drodzy! W Descendants villany są wiatropylne albo rozmnażają się przez samozapłodnienie, ponieważ film ani razu nie zająknął się ani słowem o pozostałych rodzicach, a sami główni bohaterowie również nie są nimi zainteresowani. Because fuck logic.
Ten cały świat w ogóle nie trzyma się kupy – niby mamy krainę zamieszkaną przez postacie z baśni, ale czasy są całkowicie współczesne. Także fakt, iż film jednoznacznie nawiązuje do historii, które działy się w settingu średniowiecznym, czy renesansowym nie ma dla scenarzystów absolutnie żadnego znaczenia. Konsekwencji w tym za grosz – Maleficent nawet wyraźnie wspomina, że minęło 20 lat od kiedy została pokonana. No cóż, najwyraźniej baśniowa cywilizacja rozwija się na mocnych dragach, ponieważ współczesny baśnioland osiągnął nasz poziom zaawansowania technicznego – uczniowie liceum krają na konsolach, rozmawiają z rodzicami na Skype i poruszają się limuzynami. Tylko co z tego, skoro nasi bohaterowie zamiast ściągać na lekcjach z komórki, muszą posługiwać się o wiele mniej poręcznym magicznym lusterkiem? Because fuck logic.
W filmie tylko jedna aktorka potrafi wykrzesać z siebie jakiś entuzjazm i jak można się było spodziewać jest to Kristin Chenoweth. Chociaż gra całkowicie przerysowaną złą postać, to ilekroć pojawia się na ekranie, kradnie całą scenę. A ponieważ scen z nią nie ma zbyt wiele, przez większość czasu ekranowego pozostaje nam patrzeć na mdłe aktorstwo nastolatków, które znalazły się w filmie tylko po to aby budować swoją pozycję gwiazdek Disneya. A już książę jest absolutnie tragiczny – liścia w twarz na otrzeźwienie dla każdej niewiasty, która się w nim zakocha. Dlaczeeeego? – ja się pytam? Czy naprawdę wystarczy kawał złotej grzywki, królewski tytuł i absolutny brak osobowości, żeby pod dziewczętami miękły kolana?
I nie każcie mi mówić o piosenkach. Mimo, że film klasyfikuje się jako musical (choć fani musicali nie będą chcieli tego przyznać) można się w nim doszukać tylko jednego klasycznego musicalowego numeru (i mówię tu o jedynej piosence, którą zaśpiewała Kristin Chenoweth), reszta zaś jest typowym popowym shitem na jedno kopyto. Słuchać się tego nie da. Już pierwsze sześć minut filmu, które przed premierą można było zobaczyć w internecie, powinno wam było dać przedsmak warstwy muzycznej – bohaterowie śpiewają, że są źli do szpiku kości i bardzo im z tym dobrze. Jak można się domyślić, zapomną o tym credo przed końcem filmu. No i dostajemy tu jeszcze heretycką aranżację Be our guest, za którą ktoś powinien siedzieć. Nie wiem jak można się zgodzić na tak bezwstydne kalanie własnego gniazda, ale na miejscu Alana Menkena śmiertelnie bym się obraziła.
Niestety wygląda na to, że to jeszcze nie koniec – film kończy się bowiem powiewem grozy i słowami : Myśleliście, że to już koniec tej historii?, co każe założyć, że producenci liczą na odcinanie kuponów i szykują się na sequel. Także w czasie kiedy mogliby zastanowić się nad tym, co zrobili źle i jak nakręcić lepszy film na nastolatków, będą planować kolejną próbę torturowania widzów. W tym mnie, zapewne.