Powiem krótko – zombie i postapo to nie do końca moje klimaty. Ale nie samym fantasy człowiek żyje. W zeszłym roku, wiedziona chęcią poczytania czegoś „innego niż zwykle”, dałam się skusić blurbowi (o słaby umyśle, o wątła wolo!) nikogo innego, jak tylko Kuby Ćwieka i kupiłam Feed Miry Grant – pierwszy tom trylogii Przegląd Końca Świata.
I wiecie co? To był absolutny strzał w dziesiątkę. Feed był fantastyczny i okazał się oferować o wiele więcej niż można się było tego spodziewać po typowej apokalipsie zombie. Z resztą, apokalipsa, czy raczej jej wspomnienie, to bardziej tło dla wydarzeń niż główny rdzeń fabuły, co dla mnie jest jednym z głównych atutów świata wykreowano przez Grant. Większość podobnych historii prezentuje świat przeorany przez tragedię – uchodźcy, ludzie kryjący się po lasach, iście partyzanckie potyczki z bandami umarlaków, zero łączności ze światem zewnętrznym i absolutny upadek współczesnej cywilizacji. Tutaj autorka wyszła poza utarte schematy i nauczyła swoich bohaterów w miarę normalnie egzystować w świecie opanowanym przez zombie. Naturalnie, przy zachowaniu wszelkich niezbędnych środków ostrożności – niektóre obszary uznaje się za „stracone” dla człowieka i każdy zapuszcza się tam na własną odpowiedzialności, testy na obecność wirusa zombie wykonuje się przy absolutnie każdej możliwej okazji (o tym więcej za chwilę), hodowla większych zwierząt jest zakazana (bo mogą się zmienić w zombie), a tradycyjne dziennikarstwo ustąpiło pola bardziej mobilnym i lotnym śmiałkom (tratatatata werble) – blogerom.
Tak wiem, za pierwszym razem też naszła mnie ochota żeby parsknąć śmiechem, ale wierzcie mi – wbrew pozorom to ma sens. Nie aż TAK wielki i w sumie to można by się zastanowić, dlaczego musieli to być akurat blogerzy, a nie po prostu dziennikarze piszący tylko w internecie (skoro najwidoczniej tradycyjna prasa umarła) i na czym niby miała polegać między nimi różnica, ale uznajmy, że autorka miała prawo mówić sobie na swoich bohaterów jak chce. Jak blogerzy, to blogerzy. (Ale, tak w nawiasie mówiąc, umówmy się, że trudno sobie wyobrazić, aby Fikcyjni, czyli rodzaj blogerów odpowiadających za pisanie fanficków i opowiadań, miał w naszym świecie szanse na zyskanie choć ułamka tej samej popularności, którą obdarza się ich w książce
Głównymi bohaterami całego cyklu jest para blogerów – Georgia i Shaun Mason, przybrane rodzeństwo zarządzające portalem Przegląd Końca Świata. Akcja powieści rozpoczyna się w momencie, kiedy Masonowie zostają wybrani aby relacjonować (na wyłączność) kampanię wyborczą kandydata na prezydenta – Petera Rymana. Tutaj znalazłam w książce kolejny wielki plus, mianowicie –uwielbiam wątki polityczne. Zwłaszcza takie, które toczą się na niecodziennym tle (jak na przykład świat po apokalipsie zombie, duh). W tym momencie Grant już całkowicie mnie miała. Feed czyta się fantastycznie – historia opowiadana z punktu widzenia Georgii jest wartka i trzyma w napięciu. To nie tylko opowieść o zombie – w pewnym momencie prym przejmują wątki kryminalne i sensacyjne. Atmosfera ciągłego zagrożenia naprawdę przeraża, zwłaszcza w zestawieniu z usilnymi próbami zachowania normalności w społeczeństwie, które wciąż próbuje funkcjonować tak jak wcześniej, organizując powszechne wybory, czy chodząc na spotkania z ulubionymi kandydatami. Jest cudnie, jest ekscytująco, a finał kolejny raz udowodnia mi, że jak na osobę rzekomo poważną i dorosłą, przeżywam nad książką nadzwyczaj wiele porywczych emocji, z płaczem, wrzaskiem i rzucaniem rzeczoną lekturą o ścianę włącznie.
Skoro więc wszystko było aż tak piękne, skąd ten rozczarowany tytuł notki? No cóż, zapewne byłby inny gdyby autorka zdecydowała się zamknąć swoją historię w jednej książce, a nie rozciągać jej w sztucznie napompowaną trylogię.
Skąd w ogóle wzięła się ta obsesja na punkcie trylogii? Nie każda opowieść potrzebuje tego, aby trwać aż tak długo. W wielu przypadkach skrócenie wszystkiego do dwóch książek w zupełności wystarczy, a czasem nawet tyle to zbyt wiele. I wiem, że sama sobie odpowiem pisząc, że trylogie łatwo się sprzedają i można zarobić trzy raz więcej na tej samej historii, jednak nie zmienia to faktu, że nie licząc względów finansowych, trylogie wciąż nie mają dla mnie sensu.
Co konkretnie poszło źle? Po pierwsze, po jakimś czasie zaczęło mnie niemiłosiernie drażnić szarżowanie autorki w kwestiach naukowych. Mira Grant, jak sama przyznaje, jest wielką miłośniczką wszelkiej maści wirusów, chorób i trucizn (w teorii, oczywiście) i widać, że wiele pracy włożyła w opracowanie medycznej strony swojego wątku zombie. W książce zombie są, krótko mówiąc, wynikiem zaszczepienia człowieka jednocześnie na raka i przeziębienie. Oczywiście trylogia raczy nas o wiele bardziej szczegółowym wyjaśnieniem genezy całej epidemii, ale wierzcie mi, mimo najlepszych chęci trudno by mi było wyjaśnić, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło. Problem polega na tym, że naukowe wyjaśnienia są tutaj zbyt zawiłe, aby zrozumieć wszystko za pierwszym razem. Na domiar złego, autorka uznała, że rozrzucenie wszystkich ważnych szczegółów o pochodzeniu zombie-wirusa na wszystkie trzy książki będzie dobrym sposobem na dawkowanie napięcia, jednocześnie zapomniała jednak przypomnieć czytelnikowi, to co już tłumaczyła w poprzednich tomach. Robiąc kilka miesięcy przerwy pomiędzy poszczególnymi książkami, naprawdę trudno było się w tym wszystkim połapać i w rezultacie już w drugim tomie zaczęłam się wyłączać przy bardziej naukowych fragmentach. A szkoda, bo z tego co udało mi się zrozumieć wyłaniał się całkiem ciekawy pomysł na epidemię. Wystarczyło tylko nieco popracować nad ekspozycją, a z pewnością mogłabym bardziej docenić inwencję autorki.
Po drugie – powtórzenia. W całej serii przewija się kilka scen, które powtarzają się z nienaturalną wręcz częstotliwością, a że są to sceny banalne, już po trzecim razie zaczynają nudzić. Pierwszą jest otwieranie puszki coli i wypijanie całej jednym haustem. I nie będzie przesadą jeśli powiem, że zarzuty o sponsoring ze strony koncernu Coca-Cola nie są tutaj całkowicie bezpodstawne. Liczba tych scen jest wręcz śmieszna. A druga to wykonywanie testu na obecność wirusa. Liczba TYCH scen z kolei przekracza wszelkie normy śmieszności. Domyślam się czemu miały służyć – ukazaniu w jak wielkiej psychozie żyją ludzie, że po przekroczeniu każdego progu muszą sprawdzać, czy właśnie teraz nie zarazili się wirusem. Jako element świata przedstawionego pomysł sprawdza się dobrze. Ale nie na każdej cholernej stronie! Ludzie! Jakby tego było mało, każde testowanie jest opisane w identyczny sposób – przycisnęłam rękę do testera, igły wbiły mi się w skórę, czekałam w napięciu aż światło przestanie migać i zmieni się na zielone. Za każdym razem – IDENTYCZNIE. Po co autorka zawsze to opisuje ze wszystkimi szczegółami? Wystarczyłoby proste „zrobiłam test, poszłam dalej”. Gdyby wyciąć wszystkie sceny, w których bohaterowie robią testy, całość skróciłaby się o jakąś jedną trzecią.
Po trzecie – Shaun. Shaun jest tym bohaterem, który w pierwszej części mnie zupełnie nie obchodził, a w kolejnych zaczął okropnie działać na nerwy. Ponieważ wydarzenia w Feed były przedstawione z punktu widzenia Georgii, w Deadline i Blackout (nie całym) obserwujemy wszystko oczami Shauna. I z jednej strony to dobrze, że autorka potrafiła zróżnicować obie narracje, z drugiej jednak, ta męska wersja była tak bardzo nieciekawa… Sam Shaun w ogóle był niezbyt interesującą postacią i nawet, kiedy to on działał w charakterze przywódcy grupy, wszystkie jego decyzje były napędzane przez postać Georgii (nie będę się tu wdawać w szczegóły, żeby niczego nie zepsuć, ale na razie musicie mi uwierzyć na słowo, że tak było). Shaun był tą gorszą częścią zespołu – mniej inteligentną za to bardziej porywczą i zamkniętą w sobie (na jego obronę dodam, że dobrze zdawał sobie z tego sprawę) i w związku z tym, nie wzbudzał we mnie żadnych emocji. Prawdopodobnie dlatego, że miał ogromny problem z nawiązywaniem relacji z resztą drużyny (znów usprawiedliwienie – to przez wydarzenia z pierwszego tomu). Co prawda autorka dokonywała jakiś karkołomnych zabiegów, żeby dodać do całości trochę pustej dramy, ale niewiele to dało i wyszła z tego zupełnie niezrozumiała dla mnie scena, w której dziewczyna pakuje się Shaunowi do łóżka, a później on musi ją ganiać i przepraszać, że się z nią przespał (wszyscy bohaterowie, łącznie z samym Shaunem byli świecie przekonani, że zrobił coś karygodnego, a ja do dzisiaj nie mogę zrozumieć co, skoro od początku było powiedziane, że nikt nie będzie miał żadnych emocjonalnych roszczeń wobec drugiej osoby).
No i w końcu zarzut główny – intryga. Intryga, która powinna była się skończyć na ostatniej stronie Feed, po czym wszyscy bohaterowie powinni byli się rozejść i zacząć normalnie żyć. Ale nie, napompujmy to jeszcze na dwa tomy. To nie miało żadnego sensu – Deadline i Blackout kuszą nas obietnicami tajemnicy tak wielkiej, że oceniając po skali całego napięcia, powinny w niej brać udział pozaziemskie cywilizacje, ludzie-krety i jakieś pomniejsze bóstwa. Tymczasem dotarłam do ostatniej strony trylogii, zobaczyłam, że to koniec i pomyślałam: Jak to – tylko tyle? Okazało się bowiem, że człowiek czytał dwie ostatnie książki tylko po to, żeby dowiedzieć się tego, co wiadomo już było na końcu pierwszego tomu. [tutaj wchodzimy w sekcję ostro spoilerową, więc ostrzegam] Przecież to było oczywiste, że we wszystkim musiała maczać palce demoniczna i niedookreślona organizacja państwowa. Któż inny mógłby czyhać na życie niewinnych Amerykanów jak nie ich własny rząd? Pomijając już totalny amerykocentryzm serii (o reszcie świata się praktycznie nie wspomną) , Grant zawodzi tutaj na całej linii, jeśli chodzi o kwestię czarnych charakterów – złolem ma być tu niby CZKC, ale nigdy nie dowiadujemy się czy agencja ma jakiegoś przywódcę? Czy wszyscy jej pracownicy są źli? Kto właściwie tym wszystkim kieruje? Pod koniec autorka zdaje się już sama gubić w swoich intrygach –mamy CZKC i zbuntowaną przeciwko nim komórkę ESW, która pomaga naszym bohaterom i próbuje wydostać Georgię z laboratoriów CZKC, po czym na końcu ESW wydaje całą drużynę… CZKC i ani przez chwilę nikt nie jest tym zdziwiony. To po co, ja się pytam, było wcześniejsze kilkaset stron? PO CO? W ogóle zamysł, że Masonowie mieliby zostać wykorzystani do sterowania całym społeczeństwem, jest bardzo grubymi nićmi szyty. No i jest jeszcze jedna kwestia – CZKC nie chce aby społeczeństwo dowiedziało się, że istnieje niewielka szansa na uratowanie osób zamienionych w zombie, z obawy przed tym, że ludzie przestaną do nich strzelać i dadzą się zeżreć. Oczywiście, co robią nasi główni bohaterowie? Mówią wszystkim PRAWDĘ bo takie jest ich blogerskie powołanie. Co oni sobie właściwie myśleli? Jaki rezultat chcieli osiągnąć? Książka tego nie tłumaczy i zostawia nas z mglistym „żyli długo i szczęśliwie”, nie zająkując się ani słowem o konsekwencjach wielkiego finału. A ja jestem tutaj całkowicie po stronie CZKC. Przecież oni mieli rację! Prawda o zombie doprowadziłaby do końca cywilizacji. Więc co tak właściwie się tutaj stało?
Bardzo możliwe, że niektóre elementy głównej intrygi mi się po prostu nie objawiły i czegoś nie zrozumiałam. Jeśli tak – zwalam to na autorkę i jej problemy ze sprzedawaniem własnych pomysłów. A wielka szkoda, bo zamysł na całość był naprawdę dobry – szkoda, że postarano się jedynie w pierwszym tomie, a resztę dopisano na odwal się. Feed przeczytać warto i jestem pewna, że będziecie mieli wielką ochotę sięgnąć natychmiast po następne części. Ostrzegam – istnieje szansa, że rozczarujecie się tak samo jak ja. Jeśli jednak tak się nie stanie i odkryjecie w dalszych częściach serii jakiś głębszy sens, który mi umknął, to dajcie znać – chętnie dam sobie udowodnić, że nie mam racji.