Szykowanie się do hate-watchingu Descendants 2 było jak czekanie na przyjazd ciężarówki pełnej pluszowych misiów. Nic tylko, siup! wskoczyć i taplać we własnym cynizmie. Tymczasem okazuje się, że zamiast ciężarówki przyjechała mini-naczepia i nie dość, że miś był tylko jeden, to jeszcze pokazywał ci fucka. Bo ten film jest tak nijaki, że nawet do dobrej beki się nie nadaje.
Z drugiej strony pierwsza część była tak irytującym tworem, że udało się jej wyczerpać wszystkie pokłady mojego popkulturowego oburzenia. Owszem, liczyłam na przypływ gwałtownych emocji przy sequelu, ale jak się tu wkurzać, kiedy dwójka to tylko nędzne popłuczyny po oryginale, również jeśli chodzi o potencjał do nieznoszenia tego filmu. Smuteczek.
Od wydarzeń przedstawionych w jedynce minęło pół roku – Mal i pozostali główni bohaterowie żyją sobie spokojnie w krainie pozytywnych bohaterów. Chociaż, wróć – nie do końca spokojnie. Do głównej bohaterki powoli dociera, że Auradon to nie miejsce dla niej. Bo blond do niej nie pasuje i nie lubi strojnych kiecek. I bali to tak właściwie też nie lubi, a musi wziąć udział w królewskim kotylionie, żeby zostać w końcu oficjalnie uznana za damę dworu. Poważnie, wydaje się, że to jest najważniejszy powód. Nic dziwnego, skoro Następcy mają dość poważny problem z podkreślaniem różnic pomiędzy pozytywnymi i negatywnymi bohaterami. Łotrów identyfikuje się po tym, że śpiewają o swoim złolstwie, choć tak naprawdę nigdy nie robią nic prawdziwie złego – może poza zabieraniem dzieciom lizaków, złowieszczym śmiechem i resting bitch face (nie wspominając już o chodzeniu w lepszych ciuchach). Jeśli więc przeanalizuje się zarzewie konfliktu w filmie mózgiem nieprzeżartym przez dyrdymały Disney Channel, widać, że jest on mocno pretekstowy. Tym bardziej, że clue poprzedniego filmu polegało na tym, że Mal jako łotrzyca nie miała większego problemu z aklimatyzowaniem się w królewstwie dobrych bohaterów, bo w głębi serca sama również była dobra.
Drugi problem polega na tym, że Mal wciąż używa księgi zaklęć – a to żeby zmienić kolor włosów, a to żeby wyczarować Benowi ciasto (przypomnijmy – Ben, syn Pięknej i Bestii, to taki kartonowy książę z charakterem kopiuj-wklej). I to jest dla Bena mankament nie do przeskoczenia. Głównie przez to ciasto. Przy tak nakreślonym konflikcie pomiędzy główną parą, trudno nie zadać pytania, o co gościowi tak właściwie chodzi, poza tym, że nie może ścierpieć myśli, że jego kobieta przygotowała mu kolację w prostszy sposób niż pracą rąk własnych. A ponieważ oboje są siebie warci, a już na pewno warci są tego durnego konfliktu, Mal wsiada na swój śliczny fioletowy skuterek i wraca nim na wyspę dla złoli, gdzie przez jakieś pięć minut czuje się jak w domu, dopóki przyjaciele nie ruszą za nią.
Kontynuacja Descendants ogromnie cierpi przez brak dorosłych bohaterów. W poprzedniej części Maleficent, Cruella i inni wprowadzali do filmu elementy żenującej groteski, a Kristen Chenoweth w roli matki Mal była jedyną postacią z odrobiną charyzmy w całym filmie (w sequelu występuje jedynie pod postacią jaszczurki i, no dobrze, przyznaję – nie mogłam się nie uśmiechnąć na widok terrarium z karteczką „NIE KARMIĆ MOJEJ MATKI”). Tutaj dorosłych czarnych charakterów nie ma wcale, co ogranicza widzom sposobność do zastanawiania się, jakiż to miłośnik hentaiów i tentacli zaciągnął Urszulę do morskiego łoża, żeby spłodzić z nią głównego złego filmu, czyli Umę. Na braku rodziców najbardziej cierpi powaga akcji, bo przy konflikcie skupionym na Umie i Mal ma się wrażenie, jakbyśmy oglądali kłótnię dwóch gimnazjalistek o to, którą koleżanki lubią bardziej. Do drużyny Umy dochodzą jeszcze latorośle innych łotrów – synowie Kapitana Haka i Gastona, przy czym ten drugi ojca nie przypomina za grosz, bo twórcy stwierdzili, że jedyną cechą, jaką Gaston przekazał potomkowi jest bezdenna głupota (bo taki właśnie był Gaston? Chyba? Co?).
Jedyną rzeczą, jaką film poprawia są postacie chłopaków na pierwszym planie. W pierwszej części Carlos i Jay grali raczej kwiatki do kożucha niż pełnoprawnych bohaterów i miłościwi scenarzyści nie pobłogosławił ich własnymi wątkami. Tym razem Carlos został wypchnięty do przodu, smaląc cholewki do córki Wróżki Chrzestnej i, nie powiem, przy okazji okazał się być bardzo sympatyczną postacią. Na tyle sympatyczną, że można się dziwić, co właściwie robił wcześniej na wyspie dla łotrów. Wątek Jaya też jest, ale bardziej po to, żeby chłopak nie plątał się znowu bez celu po planie. Syn Jafara dostaje plot równościowy, ponieważ ostatecznie przekonuje chłopaków z drużyny szermierskiej, że dziewczyna (córka Mulan) jest godna bycia ich kapitanem. Szkoda tylko, że robi to za pomocą fortelu, a nie zmiany krzywdzących dla kobiet zasad (reguły mówią, że członkami drużyny mogą być tylko chłopcy, ale nie precyzują płci kapitana. To znaczy, że dziewczyna w drużynie i tak będzie zawsze tylko jedna). Przy czym dla fabuły i tak nic z tego nie wynika, a wątku właściwie mogłoby nie być.
Scenariusz cierpi na wiele problemów. Poza pretekstowymi konfliktami między bohaterami nie radzi sobie z napięciem i nie wie, gdzie wsadzić moment kulminacyjny filmu. Przez to całość okrutnie nudzi. Pokrótce cała historia prezentuje się tak – kiedy już Mal wraca na wyspę, jej przyjaciele wraz z Benem jadą za nią, aby ściągnąć dziewczynę z powrotem. Ben przy okazji chce przeprosić. Pewnie za to, że wolał, żeby robiła mu ciasto wałkiem, a nie magią, czy coś. Na miejscu przez chwilę mamy impas – bo bohaterowie właściwie godzą się z tym, że są zupełnie różni i że dla Mal lepiej będzie zostać na wyspie. Jednak wszystko bierze w łeb, kiedy Una uprowadza Bena i w ramach okupu żąda różdżki Wróżki Chrzestnej (dodam – ZNOWU. W tym świecie przedmiot pożądania łotrów jest tylko jeden). Chwilę później dostajemy coś, co powinno być właściwie finałem filmu, czyli wielką zbiorową potyczkę w porcie, ale kiedy bohaterom (z niewielką pomocą gadającego psa) udaje się z niej wyjść cało, nasze disnejowskie gwiazdeczki wracają do królestwa baśniowców, by wziąć udział we wspomnianym już kotylionie.
Na scenie balu przez jedną nanosekundę miałam nadzieję, że oto film mnie właśnie zaskoczył i przełamał schemat. Podczas gdy, zgodnie z prawidłami gatunku, bohaterka powinna przyjść na przyjęcie w olśniewającej sukni, a bohater paść jej do stóp na widok tego, jak bardzo jest falbaniasta, tutaj Ben bez ostrzeżenia pojawił się na kotylionie z Umą, oznajmiając, że kocha ją miłością wielką. Fantastycznie! W końcu coś nowego! – myśli Megu, której czujność została stępiona przez ogólne znużenie filmem i nie pojęła jeszcze, że mamy do czynienia z zagraniem zerżniętym z Małej Syrenki. Zgadza się – przez krótką chwilę wydawało mi się, że główny męski bohater porzuci główną bohaterkę dla czarnego charakteru, co byłoby cudownie przewrotne, ale oczywiście nie miało prawa się zdarzyć, bo to Disney Channel, więc kończy się jak zwykle – wszyscy tańczą w wodzie, a suknia Mal magicznie zmienia długość z maxi-królowa-balu na mini-władczyni-parkietu.
Technicznie poziom produkcji wyraźnie spadł i o ile jeszcze pierwsza część broniła się posmakiem otwarcia nowej franczyzy, a przez to nieco większymi nakładami finansowymi, sequel daje nam dobitnie odczuć, że mamy do czynienia z filmem telewizyjnym. Dekoracje wyglądają nieznośnie plastikowo, a sceny plenerowe maksymalnie ograniczono na rzecz ujęć w studiu. A wizualnie boleśnie przypominają one szkolny teatrzyk. O muzyce właściwie trudno cokolwiek powiedzieć poza tym, że piosenki próbują czerpać ze współczesnych szlagierowych gatunków, więc jest tu mnóstwo ciężkostrawnego shit-popu z dodatkiem elektroniki i muzyki dyskotekowej, jednak próżno wśród nich szukać kolejnego disneyowskiego hitu. Co ciekawe jedyna pojawiająca się w Descendants 2 romantyczna ballada to utwór śpiewany przez Mal i Evie, czyli najlepsze przyjaciółki. Czuły na gay vibe Internet od razu podłapał temat i wysnuł teorię o odmiennej orientacji niektórych postaci, którą z radością podchwyciła aktorka wcielająca się w Mal. Według niektórych główna bohaterka miała wcześniej romansować nie tylko z Umą, ale również z synem Haka. To naprawdę brzmi lepiej od jej związku z Benem „Blond Grzywką”. Wszystko brzmi lepiej od związku z Benem „Blond Grzywką”.
Sam pomysł na Umę, zasadzający się na tym, że piratka nie cierpi innych bohaterów, bo to im dano szansę na życie w Auradon, miał najwięcej potencjału. Gdyby ktoś poświęcił mu więcej czasu, można by nakręcić film o krainie, której mieszkańców dzielą wydumane różnice klasowe. Niestety w Descendants każdy nakreślony konflikt rozwiązuje się błyskawicznie i bezrefleksyjnie, tak że fabuła pędzi na złamanie karku ku happy endowi, a ja zbliżam się coraz bardziej do dna butelki. Spodziewałam się, że film będzie kiepski, ale jednak miałam nadzieję, że będę mogła czerpać jakąś perwersyjną satysfakcję z jego nieporadności – tymczasem jest tak nudny i sztampowy, że nawet ciężko się tu bawić w oglądanie ironiczne.
Oczywiście film kończy się zapowiedzią kontynuacji. A jeśli Disney pójdzie śladem swojego poprzedniego musicalowego hitu – High School Musical – niewykluczone, że następnym razem zobaczymy Mal i spółkę na dużym ekranie. Gdyby do tego doszło, produkcja otrzymałaby większy budżet i lepszą ekipę. Niestety. Bo wtedy jeszcze trudniej będzie mi powiedzieć temu koszmarkowi NIE.