Pisk ekscytacji rozniósł się po stolicy, kiedy to zwiastun Pięknej i Bestii zadebiutował wczoraj w sieci. Niemal polały się catusowe łzy rzęsite na myśl, że oto za moment ujrzy w końcu fragmenty filmu, na który czeka z utęsknieniem od momentu, kiedy tylko zasugerowano, że takowy może powstać. Dotychczas disneyowski recycling jego własnych historii budził we mnie mieszane uczucia – głównie dlatego, że wśród niedawno odnowionych opowieści słabizna (Alicja w Krainie Czarów, Maleficent) poprzetykana była lepszymi produkcjami (Kopciuszek), a zabieranie się za adaptowanie złotych lat dziewięćdziesiątych w animacji nie oznaczało od razu, że czekają nas filmy dobre. Mogło być o wiele gorzej – ktoś mógł nam zamordować ulubioną bajkę z dzieciństwa. A ponieważ Piękna i Bestia plasuje się wśród mojej absolutnej top trójki klasycznych animacji, mam wobec filmu wygórowane oczekiwania. Himalajskie wręcz.
Dlatego pozwolę sobie podzielić się krótko moimi przemyśleniami po obejrzeniu pełnego zwiastuna. Teaser sprzed kilku miesięcy był dokładnie tym, czego wtedy publika potrzebowała: naszkicował stylistykę filmu (a ta wciąż zdaje się pozostawać w rozpoczętej przez Branagha opcji „baśnie na bogato”) i nie zdradzając nic z fabuły zdawał się oddychać prawdziwą magią. Teraz, kiedy o filmie wiadomo już więcej, można zacząć konfrontować swoje wyobrażenia ze zwiastunem:
Zacznę od tego, co mnie w całym zamyśle zaniepokoiło, bo ja w odbiorze filmu potrafię być strasznie małostkowa – jeden mały szczegół, jedna pierdółka w wizji twórców i już nie jestem w stanie filmu w pełni docenić. Tutaj zgrzyta mi projekt postaci Bestii. Obecność Dana Stevensa w filmie odpowiada za jakieś 40% mojego hype’u (pozostałe procenty dzielą się pomiędzy Emmę Watson i sam fakt, że to Piękna i Bestia), dlatego chciałabym żeby jego bohater wypadł na ekranie jak najlepiej, ale tutaj jego wizerunku chyba nie kupuję. Twarz Dana Stevensa została wtopiona w ramę z CGI, przez co Bestia jest ma zdecydowania zbyt ludzkie rysy (zdecydowanie ludzkie oczy i usta) i za mało w nim prawdziwej Bestii. Pod tym względem chyba lepiej wypadła Bestia z francuskiej wersji baśni, grana przez Vincenta Cassela.
Zakładam, że wiem z czego to wynika – w zespoleniu rysów aktora z animowaną postacią chodziło nie tyle o złagodzenie pyska bohatera, ale o lepsze oddanie mimiki twarzy, a przez to gry aktorskiej. Niekiedy wygląda to w porządku (jak wtedy, gdy Bellę atakują wilki), ale w spokojniejszych scenach gryzie się z wizerunkiem Bestii, jaki przez lata przechowywałam w swojej głowie. Podobne z resztą obawy odczuwam patrząc na pozostałych mieszkańców zaczarowanego zamku. Projektanci, chcąc zachować realizm w odwzorowaniu przedmiotów, całkowicie pozbawili bohaterów tych cech wyglądu, które mogłyby ich łączyć z grającymi role aktorami. Nie przeczę, Płomyk i Pani Imbryk wyglądają ślicznie, ale brakuje mi w ich wyglądzie wyraźniejszego ludzkiego pierwiastka.
Rozumiem również tych, którzy kręcą noskami na suknię Belli ze sceny słynnego tańca. Znana nam księżniczkowata, szeroka suknia w duchu epoki została zastąpiona krojem o wiele bardziej falbaniastym i odstającym od realiów (jeśli przyjmiemy, że akcja baśni rozgrywa się w jakimś XVIII-tym wieku). Mnie osobiście wyraźnie żółty kolor nie pasuje, ale wolę aby twórcy byli bardziej konsekwentni w swoich decyzjach – jeśli stawiamy na stylistykę i scenografię odpowiadającą czasom z oryginalnej baśni, to suknia głównej bohaterki (nie taki znowu zwykły ciuch, bo co jak co, ale akurat ta kreacja jest ikoniczna) nie powinna od nich odstawać.
Na moje utyskiwania najlepszym lekarstwem jest na całe szczęścia cała reszta zwiastuna – pulsująca baśniowością i nostalgią za ulubionymi produkcjami Disneya. W pewnym sensie aktorska wersja Pięknej i Bestii zdaje się aspirować do właśnie tej wersji filmu, o którym wszyscy fani oryginalnej animacji marzą. Moim zdaniem ogromna w tym zasługa absolutnie magicznej scenografii i atmosfery podkreślanej znaną nam już muzyką. A także aktorów. Dan Stevens, choć może nie obdarzono go tutaj najtrafniejszą aparycją, samym swoim głębokim głosem udowadnia, że to rola dla niego (kto wie, być może niektórzy fani animowanej Bestii dopiero w tej wersji będą niecierpliwie czekać na scenę transformacji w Księcia). Emma Watson wypada ślicznie i uroczo, ale ja po prostu nie jestem w stanie wysilić się na inny komentarz, bo aktorkę absolutnie uwielbiam. Za to osobą, która kradnie absolutnie cały zwiastun jest Luke Evans – jego Gaston jest jedynym prawdziwym Gastonem (zaraz obok tego uroczego gościa z amerykańskiego Disneylandu) i nawet jeśli film miałby okazać się klapą to Evans jest jedyną osobą, w której występ na ekranie nigdy nie zwątpię.
Choć zwiastun zasiał we mnie nieliczne ziarenka niepokoju, to nie zmienił absolutnie nic w moim nastawieniu do filmu – wciąż z niecierpliwością odliczam dni do marcowej premiery. Bądź co bądź, trailer nie pokazał nam jeszcze wszystkiego i bez wątpienia jest na co czekać. Poza znanym tematem muzycznym, w filmiku nie pojawia się żadne inne nawiązanie do piosenek, a jak wiadomo, te mają się w filmie pojawić (a nawet będzie ich więcej niż w oryginale, bo Alan Menken i Tim Rice napisali nowe utwory na potrzeby filmu). Nie byłabym więc sobą, gdybym nie zastanawiała się jak produkcja wypadnie pod względem musicalowym. Nie da się ukryć, że żaden z aktorów wcielających się w główne role nie ma udziela się regularnie na Broadwayu, wobec czego na chwilę obecną zagadką pozostaje to, jak nasze gwiazdy poradzą sobie ze słynnym soundtrackiem.
A jak tam wasze wrażenia po zwiastunie?