Po zeszłorocznym
Mammia Mia w Romie i
Legalnej Blondynce w krakowskim Teatrze Variete kontynuuję moją wędrówkę po musicalowej Polsce. Kolejnym przystankiem na moje liście był Teatr Muzyczny w Gdyni, a na scenie – nowość zza oceanu, czyli muzyczna adaptacja jednego ze słynniejszych wyciskaczy łez lat dziewięćdziesiątych –
Ghost: The Musical. Pierwszy raz wybrałam się na musical, o którym wiedziałam tak niewiele: piosenki przesłuchałam może ze dwa razy, nie czytałam żadnych opinii o produkcji i nie sprawdzałam jak przedstawienie radzi sobie na Broadwayu czy innych West Endach. Bez wygórowanych oczekiwań rozczarowanie łatwiej przechodzi przez gardło, choć przyznam, że zignorowałam najważniejszy sygnał ostrzegawczy, a mianowicie to, że po przesłuchaniu soundtracku nie byłam w stanie zanucić ani jednej piosenki (
Unchained Melody się nie liczy). Wbrew porozom ta niby trywialna obserwacja mówi bardzo wiele o samym przedstawieniu. Osobiście uwielbiam naszą rodzimą scenę musicalową i całym sercem kibicuję, aby rozwijała się jak najprężniej, ale jeśli już mamy importować głośne produkcje zza granicy to mam dla rodzimych twórców małą radę – wybierajmy te lepsze (hint, hint:
WICKED DAMMIT).
Zanim jednak przejdę do Ghosta muszę wznieść kilka entuzjastycznych okrzyków na temat samej lokacji – otóż pierwszy raz świadomie odwiedziłam Trójmiasto (piszę świadomie, ponieważ cierpię na przypadłość całkowitego zapominania wycieczek z lat dziecinnych, a z jakiś głębokich odmętów podświadomości przebija do mnie sygnał, że kiedyś już po Monciaku chodziłam) i zupełnie nie spodziewałam się, że Sopot zrobi na mnie tak ogromne wrażenie. Ludzie, tutejsza architektura to po prostu mikro perełka – na każdym kroku człowiek natyka się na poniemieckie wille z elementami secesji/romantyzmu wbudowanymi w elewację i im idzie się dalej, tym szczęka opada nam niżej i na chwilę zapomina się o tym, że to nadal polskie ziemie. I jakkolwiek szalony nie wydawałby się pomysł chodzenia po sopockim molo w zimie, to musicie mi na słowo uwierzyć, że mimo to jest pięknie – widok plaży całej w śniegu jest dość surrealistyczny, ale wciąż tchnie swoistą magią (pod warunkiem, że ten śnieg nie zaczął się jeszcze rozpływać w brudną pulpę).
Ogromne wrażenie zrobił na mnie również sam budynek teatru – dwa kroki od plaży, jeszcze pachnący nowością (kilka lat temu przeprowadzono w nim gruntowny remont), przeszklony i przestronny. Patrząc z zewnątrz na szereg plakatów z aktualnych przedstawień można dojść do wniosku, że to chyba najprężniej działający teatr muzyczny w Polsce (i rzeczywiście tak chyba jest, choć nie widziałam statystyk), bo poza Ghost wystawiają również Shreka, Skrzypka na dachu, Złego, Grease, Avenue Q, a nawet musicalową wersję Lalki (aż żal ściska, że muszę przejechać przez cały kraj aby się tam dostać, bo z pewnością przyjeżdżałabym częściej). Miejsca na widowni jest mnóstwo, scena jest ogromna, a pod nią zmieści się cała orkiestra (której brak tak bardzo zabolał mnie podczas niedawnej wizyty w krakowskim teatrze Variete). Ogólnie rzecz biorąc, całość prezentuje się fantastycznie.
Szkoda tylko, że wystawiony na tej samej scenie Ghost wypada tak blado jako samodzielna produkcja. I nie uważam, aby była to wina polskiej wersji – należy bowiem pamiętać, że Ghost został u nas wystawiony na licencji, a ta nie grzeszy elastycznością jeśli chodzi o osobistą inwencję reżysera i nie zezwala na ingerencję w scenariusz. W związku z tym wszystko: od dialogów przez scenografię aż po efekty specjalne musi być identyczne (albo chociaż bardzo podobne) z wersją oryginalną (choć jeśli porównamy sobie zdjęcia z polskiej i amerykańskiej wersji, nie trudno dostrzec, że nasza i tak jest uboższa). Przy czym nawet gdyby twórcy z Gdyni mogli wnieść do musicalu pewne poprawki i tak wątpię, aby mogło go to uratować.
W kampanii promocyjnej Ghost bardzo mocno stawia na podkreślenie wykorzystania efektów specjalnych. Fakt, jest to coś, czego często się na scenie nie spotyka. A przynajmniej nie w takiej formie. I nie w takiej ilości. W czasie trwania spektaklu na scenie co chwilę pojawiają się wielkie ekrany, na których wyświetlane są rozmaite wizualizacje: najczęściej jest to sekwencja pędzenia po ulicach Nowym Jorku, panorama miasta, albo wnętrza pomieszczeń. Dzięki temu, że w centralnym punkcie ekranu pojawiają się rozsuwane drzwi animacja pozwala nam uwierzyć, że bohaterowie wsiadają do windy, albo jadą pociągiem (podobało mi się również przechodzenie Sama przez „drzwi”, kiedy był już duchem). Niestety po jakimś czasie można zacząć odczuwać przesyt – wizualizacje zastępują dużą część scenografii (choć ta tradycyjna również się pojawia – mieszkanie Sama i Molly wbudowane jest we imponujący fragment mostu Brooklińskiego, a po drugiej stronie obrotowej konstrukcji znajduje się fragment nowojorskiej ulicy), a ich powtarzalność sprawia, że formuła wyczerpuje się bardzo szybko i już po którejś piosence przestajemy ją doceniać. Tym bardziej, że jakość animacji pozostawiała często wiele do życzenia, a niekiedy zalatywała wręcz sentymentalną taniochą (moment, w którym Samowi przed oczami przelatuje całe życie z Molly powinien być pokazywany na szkoleniach dla grafików z dopiskiem „jak nie używać greenscreena”).
Trudno więc nie odnieść tu wrażenia, że stawiając na aspekty wizualne Ghost próbuje ukryć ewidentne braki na innych płaszczyznach. Co gorsza, chodzi właśnie o te płaszczyzny w musicalu najważniejsze – o piosenki, aktorstwo i taniec. W całym przedstawieniu jest dosłownie kilka scen zbiorowych, z czego jedna to ewidentna próba naśladowania Deszczowej Piosenki (yay, mamy parasolki! Cóż też innowacyjnego możemy z nimi zrobić?). Z początku chciałam jeszcze trochę posarkać na polską wersję libretto, usianą częstochowskimi rymami i metaforami na poziomie przyśpiewki do reklamy płatków śniadaniowych, ale po przesłuchaniu oryginalnej wersji dotarło do mnie, że teksty piosenek od początku były słabe. Spektakl został napisany w całości przez Bruce’a Joel Rubina, czyli pana, który odpowiadał za scenariusz filmowej wersji ćwierć wieku wcześniej (i wyobraźcie sobie, że zgarnął za niego Oscara) i jeśli wam powiem, że było to jego największe zawodowe osiągnięcie może łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego tekściarz z niego średni.
Podobnie jak i w oryginalnym filmie, tutaj również cały scenariusz przedstawienia opiera się na czterech postaciach. Przy czym w wersji scenicznej tylko dwie z nich mają cokolwiek do pokazania i są to główne bohaterki kobiece – Molly i Oda Mae Brown. Panowie są w spektaklu całkowicie wyprani z jakiejkolwiek aktorskiej werwy i gdyby nie to, że ich bohaterowie nazywają się inaczej to zlaliby mi się w jedno, zwłaszcza, że Sebastian Wisłocki (Sam) i Krzysztof Wojciechowski (Carl) są tak bardzo do siebie podobni, że z daleka nie sposób ich odróżnić. Edytę Krzemień (Molly) i Martę Smuk (Oda Mae) ratują piosenki – wciąż plasujące się poziomem aranżacji w okolicach dolnej półki, ale mimo to nieco bardziej wymagające wokalnie od partii męskich (poważnie, facetom w ogóle nie dali tu interesujących kawałków). Krzemień ma przepiękny, delikatny głos, idealnie nadający się do wyciskania górnych partii – zdążyłam przesłuchać już kilka różnych wykonań With You i podczas gdy większość wokalistek walczy w niej aby nie wyrzygać przepony, Krzemień mocno ciągnie melodię do końca.
Oda Mae Brown to troszkę inna historia. Marta Smuk to nie Whoopy Goldberg, ale i tak całkiem nieźle radzi sobie z dźwiganiem komediowego ciężaru całego przedstawienia (dźwigała też coś jeszcze – wielki sztuczny, murzyński tyłek, ale do tego przejdę za chwilę). Bo jeśli można na jakimś polu oddać Ghostowi honor to będzie to dowcip, co prawda słowo w słowo przekopiowany z filmu, ale i tak obfitujący w mnóstwo naprawdę zabawnych momentów (największe brawa na koniec zebrała para zakonnic, które rozłożyły publikę na łopatki swoim wykonaniem „Kto stworzył fruwające ptaszki” – entuzjastyczna reakcja widowni powinna być zrozumiała dla każdego, kto przeżył kiedykolwiek epizod ze śpiewaniem w kościelnym chórku). Smuk przypadły w udziale utwory inspirowane muzyką gospel, wymagające silnego głosu i co tu nie mówić – prawdziwej krzepy. Ale aktorka poradziła sobie z nimi bardzo dobrze – tyle zapamiętałam. Ale nie każcie mi mówić jakie konkretnie to były utwory. Pod względem oryginalności żaden z nich się nie broni i nie musicie się obawiać, że wyjdziecie z teatru z jakąkolwiek piosenką wwiercają się wam w mózg. Niestety – żadna z nich nie jest ani tak dobra, ani chwytliwa. Co w sumie jest trochę smutne.
Wracając jednak do Ody Mae (nomen omen) Brown. Jest jedna kwestia związana z jej postacią, która nie daje mi spokoju. Mianowicie – Marta Smuk została do tej roli pomalowana na brązowo. I o ile zdaję sobie sprawę z tego, że znalezienie czarnoskórej musicalowej aktorki w Polsce, może być nieco problematyczne (nie wiem, nie znam się), to taka charakteryzacja zbyt mocno przywodzi na myśl blackface, aby przejść obok niej obojętnie i w ogóle się nie oburzyć. Nie wiem czy twórcy przedstawienia zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo może być to obraźliwe. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że taktowniej byłoby aktorki nie charakteryzować w ogóle, a rasę bohaterki pozostawić w sferze umownej, tak bardzo przecież w teatrze powszechnej. Później jednak zauważyłam, że w dialogach przedstawienia bardzo często pojawia się podkreślenie koloru jej skóry – Oda Mae sama wspomina, że „jest czarna” i stawia się w opozycji do Sama, o którym mówi „ten biały facet”. Dlatego trudno mi powiedzieć jakie rozwiązanie tej niefortunnej kwestii byłoby najlepsze. Możliwe, że byłam jedyną osobą na widowni, której to w ogóle przeszkadzało. Mimo to szkoda, że polskim twórcom zabrakło w tej kwestii pewnej wrażliwości. Jestem przekonana, że za oceanem reżyser spektaklu prędzej samodzielnie przegryzłby sobie żyły niż pomalował białą aktorkę na czarno, popełniając tym samym środowiskowe samobójstwo.
Prawdopodobnie największe rozczarowanie jednak czeka widza na końcu – tak jak i cała reszta przedstawienia, finał stawia na wizualizacje, a nie na muzykę, w związku z czym nie ma w nim ani finałowej piosenki, ani tańca, ani sceny zbiorowej. Uproszczono również moment śmierci czarnego charakteru – Carl ginie bowiem od postrzału (właściwie nie wiadomo z czyjej ręki), a nie od spadającej szyby, a jego skamląca u wrót piekieł dusza daje pokaz najbardziej nierealistycznych i żenujących jęków, jakie można usłyszeć w teatrze.
Na koniec jednak muszę wyjaśnić, że mimo licznych wad i ogólnie średniego poziomu, całość – nie powiem – ogląda się całkiem przyjemnie. Nie jest to musical najwyższych lotów, nie mogę jednak powiedzieć abym się na nim koszmarnie wynudziła. Przed gorzkim rozczarowaniem uratowało mnie to, że nie wiedziałam czego po Ghost się spodziewać, a w rezultacie nie spodziewałam się niczego. Jeśli podobnie tak jak ja, jesteście po prostu ciekawi co z tego wyszło, możecie Teatr Muzyczny w Gdyni odwiedzić. Ale nie oczekujcie w nim produkcji na miarę nagród Tony.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z profilu musicalu na FB. Ich autorem jest Andrzej Wencel.