Kto by pomyślał, że tak trywialna rzecz jak cover „Alexandra Hamiltona” w wykonaniu Studia Accantus każe mi się zadumać na długie godziny nad kondycją musicalu jako formy sztuki i jego bliskiej przyszłości. Przyszłości rysującej się w hip-hopowych beatach, od kiedy jednemu gościowi o portorykańskich korzeniach zachciało się napisać rapowany musical o facecie z dziesięciodolarówki.
No więc Accantus jako finał sezonu wypuścił utwór z musicalu, o który fani błagali już od miesięcy. Trudno było oczekiwać, że zespół specjalizujący się w coverach najsłynniejszych przedstawień muzycznych pominie dzieło, które dwa lata temu wywróciło światową scenę teatralną do góry nogami i przedefiniowało klasyczny utwór musicalowy. Z tym że kiedy Accantus w końcu swój film wypuścił, zewsząd odezwały się głosy o takim poziomie niezadowolenia, jakie chyba na zespół jeszcze nigdy nie spadły. A przynajmniej taką reakcję dało się zaobserwować wśród polskich hamiltonowców.
Bo nie da się ukryć, że coś poszło nie tak – próba rapowania w wykonaniu polskich wokalistów miejscami przywodziła na myśl popisy gimnazjalistów na szkolnym konkursie talentów: tłumaczenie pogubiło fakty (Hamilton nigdy nie przewoził niewolników!), gdzieś uciekł rytm, a zamiast niego w zdaniach nadprogramowe sylaby rozpychały się po taktach. W momencie, gdy utwór przechodzi w partie chóralne znów słychać kunszt starego, dobrego Accantusa, ale jednak jakiś niesmak pozostał. Tym bardziej, że zespół odgraża się, iż w następnym sezonie planuje sięgnąć po Hamiltona ponownie.
Połowiczny niewypał najnowszego nagrania Accantusa (piszę połowiczny, bo daleka jestem od wylewania na zespół wiadra pomyj albo twierdzenia, że „lepiej, aby ten film nigdy nie powstał”) jest dla mnie dowodem na to, że scena musicalowa będzie miała problem z przejściem do porządku dziennego nad sukcesem Hamiltona. No bo skoro był sukces, można go powtórzyć za pomocą tych samych środków, prawda? To zdaje się być dziecinnie proste – kultura od lat mnoży swe dzieła, produkując je na fali popularności konkretnego motywu. Więc skoro Hamilton uświęcił rap na scenach wielkich teatrów dla klasy wyższej, to będziemy robić rap. Cóż w tym trudnego?
W związku z tym jestem mentalnie przygotowana na wysyp nowych musicali czerpiących garściami z kultury hip-hopu. Przyjmę je na klatę, bring it on! To, na co nie jestem gotowa, to wykorzystywanie motywów rozpropagowanych przez Hamiltona wyłącznie na zasadach pustego naśladownictwa, żeby tylko było, bo to modne i się sprzedaje. Bez krztyny zrozumienia rapu ani tego, jak wielka przepaść dzieli go od pojęcia klasycznego musicalu. I o ile trudno mieć do Accantusa pretensje za to, że dzielnie realizuje swoją misję przybliżania polskiemu słuchaczowi największych angielskich i francuskich przebojów musicalowych, coś mnie mierzi na myśl o hip-hopowej piosence w Pilotach szykowanych przez Teatr ROMA. Bo ewidentnie nikt nie miał na nią żadnego pomysłu, poza stwierdzeniem „gdzieś tam za oceanem Hamilton zarobił miliony, więc i u nas rap musi być”:
Przesłuchajcie sobie porządnie powyższy utwór i zapamiętajcie go. Bo będziecie takich potworków słyszeć więcej i nigdy nie wyjdziemy poza ten poziom, jeśli twórcy musicali nie zdadzą sobie sprawy z jednej podstawowej sprawy: artyści musicalowi nie potrafią rapować. Brzmi głupio? Sorry, taka jest prawda. Profesjonalni piosenkarze nigdy nie będą w stanie dobrze rapować, ponieważ rapu nie uczy się w szkole, ani nie wykłada się go na akademiach muzycznych, w przeciwieństwie do takiego śpiewu estradowego, jazzu czy musicalu. Rap to język ulicy i ludzi, którzy się z tej ulicy wywodzą i nie da się go tak po prostu nauczyć do jednego utworu, bo wychodzi to, co dostaliśmy wyżej – popłuczyny po refrenach Just 5. Prędzej raper nauczy się śpiewać, niż śpiewak wyrobi ozorem w Cabinet Battle, przy czym to wcale nie jest tak, że ta dysproporcja działa tylko w jedną stronę. Bo jeśli się nad tym tak dobrze zastanowić, to Lin-Manuel Miranda wcale śpiewać nie potrafi. Jest głównie raperem (i geniuszem, duh!). Owszem, jest wyćwiczony i strony głosowe naciągali mu chyba na kole młyńskim, ale to wszystko technikalia do wykucia, a nie prawdziwy, czysty głos, którym może się chociażby pochwalić Leslie Odom Jr. Przy nim z kolei ujawnia się inna różnica w polskich i amerykańskich realiach, a mianowicie – w USA, gdzie subkultura rapu jest o wiele bardziej rozpowszechniona niż w Polsce, przeciętny dzieciak, zwłaszcza czarnoskóry, ma większe szanse się z nią zetknąć, a tym bardziej – wyuczyć się jej. Dlatego właśnie Leslie z rapem daje sobie radę.
Rapu nie da się też tak po prostu przełożyć z angielskiego na polski, o czym bezlitośnie przekonała się w wczoraj Dorota Kozielska (którą wielbię za wszystkie inne przekłady, tylko kurcze nie ten). No dobrze, może inny rap się da. Ale nie rap Lina-Manuela Mirandy. Bo Miranda bynajmniej nie dostał Pulitzera za to, że jego musical osiągnął ogromny sukces, ale dlatego, że jego teksty to jest cholerny wzór matematyczny z rymami na brzegach, rymami w środku, zdaniami ciągnącymi się rytmicznie przez szereg wersów, idealnie wymierzonym tempem, a w końcu z misternie wplecionymi odniesieniami do życiorysu samego Hamiltona, innych twórców rapu i popkultury w ogóle. Więc nie można ich sobie tak po prostu wziąć i, nie wiedząc o rapie nic, przetłumaczyć jak pierwszą lepszą piosenkę z filmu Disneya. Tym bardziej, że (oczywista, oczywistość) język polski ma zupełnie inną składnię, akcent, długość słów i rytm, który z angielszczyzną nie zawsze będzie się zgrywał.
Przy czym absolutnie nie okopuję się tutaj na pozycji ortodoksyjnej purystki, która Hamiltona to albo po hamerykańsku, albo wcale.
Mam za to inny pomysł. Pomysł, zdawałoby się, utrzymany o wiele bardziej w duchu oryginalnego Hamiltona, który przecież wybił się właśnie na tym, że dawał szansę debiutantom, którzy dotychczas nie mieli czego szukać na deskach teatrów. Skoro scena chce śpiewać melodią ulicy, niech bierze do tego ludzi z ulicy. Albo chociaż z odpowiedniej branży. Słuchajcie, nie bez przyczyny pozabroadwayowskie adaptacje Hamiltona miały otwarte castingi. Ba, do roli Hamiltona na West Endzie wybrano właśnie chłopaka bez jakiegokolwiek dorobku, który ledwo co skończył szkołę. Twórcy wiedzą, że ich dzieło jest na tyle nowatorskie i odmienne, że potrzebują w nim nowych twarzy, bo tylko te nowe twarze są w stanie muzycznie sprostać wyzwaniu. Nie aktorskie elity, nie adepci prestiżowych szkół ani wychowankowie kursów śpiewu musicalowego, ale te dzieciaki z ulicy rapujące o ulicy.
Więc jeśli twórcy polskiego musicalu chcą wplatać w swoje przedstawienia rap, niech zagra u nich raper. Jeśli Accantus chce nagrywać rap, niech zaproszą do tego rapera. Jeśli komuś marzy się przełożenie Hamiltona na polski, niech librecista pracuje z profesjonalnym tekściarzem hip-hopowym. Takie to niby proste, ale jakoś nikomu do głowy nie przyjdzie. Nie nazwałabym tego kulturowym zawłaszczeniem, ale przyznajcie, że da się tutaj odnaleźć jakieś przesłanki kultury wysokiej, która zabiera sobie elementy kultury niskiej i stwierdza, że sama sobie z nimi doskonale poradzi, bez uwzględniania tych, co te przyziemne utwory stworzyli.
A tymczasem – geniusz Hamiltona polega na tym, że oprócz rapu zawiera całe mrowie przepięknych utworów bez wstawek hip-hopowych: „You’ll be back”, „Helpless”, „Wait for it”, „Dear Theodosia”, nawet „Schuyler Sisters” jest do zrobienia bez połamania sobie języka. Więc jeśli ktoś chce się na nie porwać, ma moje hamiltonowe błogosławieństwo.