Znacie to przerażone spojrzenie u ludzi, kiedy mówicie im, że fascynują was historie o brutalnych morderstwach? Okey, pewnie większość nie. Ale ja znam. Wielokrotnie wspominałam już, że uwielbiam gatunek true crime, czy to w formie serialu czy podcastu. Lubię słuchać o seryjnych mordercach – o tym, co doprowadziło do ich zezwierzęcenia i jaka sprawiedliwość ich spotkała. Ciekawią mnie również te nigdy nierozwiązanie zbrodnie i hipotezy próbujące wyjaśnić, kto za nimi stoi. Potrafię też dokładnie określić, w którym momencie zaczęłam się interesować tą tematyką: jeden z numerów Vivy sprzed kilkunastu lat zawierał długi artykuł na temat życia i zabójstwa Sharon Tate.
To nie był zbyt szczegółowy tekst. W opisach detali całego zajścia nawet nie zbliżył się do poziomu, jaki osiągają chociażby prowadzący Last Podcast on The Left, którzy w swojej audycji nie pomijają nawet jednego pchnięcia nożem. Ale suche wyliczenie ofiar z tamtej krwawej nocy 1969 roku wraz z niemożliwym do przemilczenia faktem, że Tate zostały tylko dwa tygodnie do porodu, wystarczyły, żeby nastoletnią mną dogłębnie wstrząsnąć. Nie wspominając już o tym, że zawsze miałam bardzo bogatą wyobraźnię, więc nawet bez dodatkowych didaskaliów potrafiłam odegrać całe zajście w głowie. Empatia mocno związała mnie z Sharon. Tak mocno, że gdy usłyszałam o planach nakręcenia filmu o morderstwach bandy Mansona, i to w reżyserii samego Tarantino, jęknęłam: Boże, tylko nie to.
Bynajmniej nie mam zamiaru ostrzyć wideł i kleić transparentów z propozycją ewentualnego bojkotu. Jeśli film rzeczywiście powstanie, prawdopodobnie zastanowię się dwa razy, zanim kupię bilet do kina. Może na niego pójdę, a może dojdę jednak do wniosku, że to dla mnie zbyt wiele (pamiętacie jeszcze moje schizy po Dunkierce, prawda?). Ale w ekranizacji takiego tematu widzę mnóstwo potencjalnych problemów, zwłaszcza u podstaw – tam, gdzie ktoś podejmuje decyzję, że chce taki film nakręcić. A to, że bierze się za niego Tarantino, to zupełnie inna para kaloszy. Równie problematyczna.
Już tłumaczę, o co mi chodzi. Po pierwsze dwa słowa: too soon. To prawda, że z punktu widzenia historii morderstwa grupy Mansona symbolicznie wyznaczają koniec pewnej epoki – wydarzenia przy Cielo Drive skrystalizowały cały strach Ameryki przed hipisowskim stylem życia i doprowadziły do tego, że ruch dzieci kwiatów zaczął powoli zamierać. Wiadomo więc, że są bardzo ważne. Ale od całego zajścia minęło jeszcze zbyt mało czasu. Należy pamiętać o tym, że wielu świadków tamtych wydarzeń wciąż żyje: Roman Polański, siostra Sharon Tate, rodziny pozostałych ofiar. Również sam Charles Manson. Dla każdej z tych osób świadomość kręcenia wysokobudżetowego filmu opartego o dramat tamtej nocy będzie ogromnym przeżyciem. Prawdopodobnie niepotrzebnym.
Będzie to zupełnie naturalne, jeśli krewni ofiar poczują niesmak na myśl, że ich życiowa tragedia zostaje przekuta w rozrywkę dla mas. Zwłaszcza, jeśli twórcy filmu zdecydują się pokazać na ekranie sceny samych morderstw. Widzę tu pewną subtelną różnicę pomiędzy konceptem nakręcenia filmu o zbrodniach Mansona a istniejącymi już filmami o innych słynnych morderstwach, jak Zodiak czy American Crime Story . We wspomnianych produkcjach na emocjach widza gra nie tyle sam fakt dokonania morderstwa, co atmosfera tajemnicy i niedopowiedzenia związana z przedstawianymi wydarzeniami. Zodiak nie opowiada o samych zabójstwach, ale o wieloletnich poszukiwaniach sprawcy. American Crime Story nie skupia się na okolicznościach śmierci Nicole Brown Simpson, ale na tym, jak klimat ówczesnej Ameryki i błędy prokuratury doprowadziły do tego, że O.J. Simpson uniknął kary za jej zabicie. Tymczasem w historii Mansona i jego ofiar nie ma miejsca na niedopowiedzenia, które sztuka filmowa mogłaby badać i rozwijać. Wszystko było jasne: banda Mansona brutalnie zabiła pięć osób, winowajcy zostali schwytani, osądzeni, a następnie skazani. Koniec. Dlatego dla mnie to bardziej temat na serial dokumentalny niż film aktorski.
Dodatkowo zawsze mam ogromny problem z jakąkolwiek formą utrwalania zbrodniarzy w mediach. Już sam sposób, w jaki prasa informuje o planach nakręcenia filmu budzi mój niepokój: „Tarantino kręci film o rodzinie Mansona”. Czyli nie o życiu Sharon Tate, ale o jej mordercach. Oczywiście narracja wokół produkcji filmu nie musi automatycznie odzwierciedlać jego treści (zwłaszcza, że scenariusz dopiero przechodzi ostatnie szlify), niemniej jednak w przypadku, kiedy mówimy o wydarzeniach, których sprawcy wciąż żyją, robienie z nich głównych bohaterów filmu budzi moje obawy. Powiem tak – mdli mnie na samą myśl, że osadzeni w więzieniach członkowie sekty Mansona mogliby odczuć choć cień satysfakcji na myśl o tym, że ktoś znany nakręci o nich film. Że którakolwiek z wielkich Hollywoodzkich gwiazd miałaby się w nich wcielić. Tym bardziej, że dla takiego przestępcy trudno o większą formę nobilitacji niż utrwalenie jego wyczynu w filmie fabularnym. A jeśli przypomnimy sobie, że popularność i chęć zaistnienia w masowej świadomości jest właśnie tym, o czym mnóstwo szaleńców marzy, cały koncept wyda się jeszcze bardziej ponury.
Co ciekawe wspomniany przeze mnie Last Podcast On The Left, choć całą swoją działalność opiera na opowiadaniu o zbrodniarzach, wykształcił sprytną formułę, dzięki której trudno im zarzucić, że popularyzują postaci morderców. A to dlatego, że w każdym odcinku bezlitośnie wyśmiewają, przedrzeźniają i przeklinają swoich bohaterów, nie zostawiając cienia wątpliwości, jak dogłębnie nimi gardzą. Co więcej za każdym razem zostawiają ostrzeżenie dla słuchaczy i zachęcają wszystkich do pilnego szukania fachowej pomocy, jeśli ktokolwiek czuje potrzebę skrzywdzenia drugiej osoby. Przy czym znowu – mówimy o wciąż dość niszowym medium, jakim są podcasty. Filmy to zupełnie inna kwestia.
I w końcu dochodzimy do samego reżysera i jego twórczości. Myślę, że wystarczy przypomnieć sobie pierwszy lepszy film Tarantino, żeby mniej więcej zrozumieć, dlaczego akurat ten konkretny twórca budzi moje wątpliwości. Podczas gdy sceny krwawej rzezi z pewnością zadowoliłyby jego fanów, festiwal gore jest dokładnie tym, czego gość musi w tym filmie uniknąć (jeśli istnieje jeszcze jakiekolwiek decorum, którego w dzisiejszym kinie wypada się trzymać). Widzicie, problem polega na tym, że w filmie o morderstwie Sharon Tate nie widzę miejsca na najbardziej charakterystyczne elementy filmów Tarantino: komiksową, przerysowaną przemoc przyklepaną czarnym humorem z obowiązkowym motywem zemsty.
Wcześniej twórca Wściekłych Psów co chwilę oddawał w swoich filmach sprawiedliwość ofiarom opresji, które w prawdziwym życiu nigdy nie dostały szansy na wyrównanie rachunków. Skrzywdzonym kobietom wciskał do ręki katanę, czarnoskórym niewolnikom pozwalał masakrować białych panów, a Żydom dał możliwość odstrzelenia twarzy Hitlerowi. Nie powiem, te dwa ostatnie przykłady, choć mocno historyczne, trudno oglądać bez perwersyjnego poczucia kathartycznej satysfakcji, ale to w dużej mierze dzięki temu, że opowiadają o bardziej odległych czasach, a sprawiedliwość archetypicznym „tym złym” wymierzają w nich fikcyjni reprezentanci skrzywdzonych grup. Ale gdybym zobaczyła, jak na ekranie Sharon Tate gania za Charlesem Mansonem z maczetą i robi z niego sito, to coś by we mnie umarło. Ten jeden raz Tarantino musi zapomnieć o obdarzaniu swoich bohaterów możliwością przeprowadzenia krwawej wendetty. To wszystko oznacza, że nowy projekt byłby dla reżysera pretekstem do odkrywania nowego artystycznego lądu, bo musiałby być czymś zupełnie innym niż jego wcześniejsze filmy. A mam duże wątpliwości co do tego, czy temat tego kalibru jest dobrym polem do eksperymentów.
Więc co musiałoby się stać, żeby cała produkcja wypaliła? Jakkolwiek sceptycznie nie podchodzę do całego pomysłu, mogę podrzucić kilka sugestii. Jeśli Tarantino nie chce usłyszeć mojego gorzkiego „a nie mówiłam?” powinien zadbać o to, aby fabuła filmu skupiała się bardziej na upamiętnieniu ofiar, a nie rozpatrywaniu okropnych okoliczności ich śmierci. Chodzi o przesunięcie akcentu z „film o Rodzinie Mansona, która zabiła Sharon Tate” na „film o Sharon Tate, która wraz z innymi zginęła z rąk Rodziny Mansona”. Przykro mi to mówić, ale w tym przypadku wypada ściągnąć lejce własnemu pociągowi do operowania czerwoną posoką. To prawda, że morderstwo żony Polańskiego było szokująco brutalne, ale ta historia aż się prosi o to, żeby jej najmocniejsze fragmenty umiejscowić poza kadrem. Innymi słowy Tarantino uratuje jedynie umiar i umiejętne wyjście poza ramy dotychczas przyjętej stylistyki. Ale jakkolwiek zazwyczaj lubię, gdy ktoś udowadnia mi, że się mylę, w tym przypadku szczerze wątpię, czy to się uda.