Powoli mogę już chyba przestać o osobie mówić „konwentowy gryzipiór” – trzy imprezy na koncie to już całkiem ładna liczba. Na pierwszy Serialkon zamierzałam jechać już w zeszłym roku, jednak w końcu moje plany wzięły w łeb. W związku z tym tegorocznej, dwudniowej edycji przegapić już nie mogłam, zwłaszcza, że odbyła się stosunkowo blisko, więc szanse, że po drodze trafię do Bydgoszczy były małe.
Fakt iż Serialkon to konwent młodziutki i wciąż stosunkowo niewielki, sprawia bardzo łatwo się po nim poruszać (chyba, że próbujecie trafić do sali 315 w budynku biblioteki i wsiądziecie do windy jadącej w niebyt – wtedy jest gorzej), bo na korytarzach nie trzeba przebijać się łokciami przez tłumy, ani walczyć o odrobinę świeżego powietrza w kolejkach do stoisk wystawowych. To sprawiło, że na każdym kroku spotykałam osoby, które dotychczas znałam jedynie z internetowych avatarów. I nagle okazywało się, że te avatary mają twarze i te twarze należą do konkretnych ludzi i było to zjawisko dla większość z nas tak dziwne, że w pewnym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, czy Serialkon nie jest czasem jakąś szczególną odmianą Matrixa, w której materializuje się cały twój Internet, tak jakby się z niego nigdy nie wyszło.
Strzałem w dziesiątkę było zaproszenie gości z zagranicy. Na Serialkonie pojawiła Rowan Ellis, vlogerka która zajmuje się tematem reprezentacji w popkulturze, Gavia Baker-Whitelaw skupiająca się na kostiumach w produkcjach filmowych i Andrew Ellard – scenarzysta telewizyjny z UK. Dzięki nim większą część czasu spędziłam w piwnicy Arteteki na bloku anglojęzycznym (również nowość w tym roku). Nie umniejszając innym imprezom, Serialkon ma nad nimi taką przewagę, że wśród panelistów brakuje tak zwanych wyjadaczy konwentowych, a też i średnia wieku uczestników jest dość niska, co znaczy, że można posłuchać nowych osób, które na inne konwenty zazwyczaj nie jeżdżą (a przez to, że towarzystwo jest wybitnie sfeminizowane, można uniknąć takich wpadek jak ta z panelem o kobietach bez kobiet z Copeniconu). Po za tym Serialkon to jedyna tego rodzaju impreza w Polsce, która zajmuje się tylko i wyłącznie serialami, a te w końcu oglądamy wszyscy. Dlatego praktycznie każdy znajdzie tu prelekcję, która go będzie interesować, a nawet jeśli trafi się na taką o produkcji, której się nie ogląda to z własnego doświadczenia wiem, że i tak warto posłuchać.
Nieoficjalnym motywem przewodnim konwentu było hasło „dlaczego nie siedzimy w domu i nie oglądamy Jessiki Jones?”, a po przywitaniu z każdym znajomym należało zadeklarować ile odcinków się już obejrzało (mój obecny status – pięć). Na szczęście wszyscy stosowali się do niepisanej polityki antyspoilerowej i unikali wygłaszania bardziej szczegółowych opinii, co oczywiście sprawiło, że po powrocie wszyscy planowali zabarykadować się domu i nie wychodzić z niego dopóki serialu nie skończą.
Sobotę rozpoczęłam od fantastycznej prelekcji Zwierza o rozliczaniu się z historią w serialach BBC, której poziom jak zwykle stał na tak wysokim poziomie, że natychmiast podświadomie założyłam, że cały konwent będzie utrzymany w podobnym tonie – świetnego researchu, zabawnych anegdot i okazjonalnych fangirlowych wstawek (cicho liczę na to, że prelekcja trafi na zwierzowego bloga w formie tekstowej). I szczerze mówiąc nie pomyliłam się aż tak bardzo. Później trafiłam na anglojęzyczny panel o reprezentacji w serialach i byłam szczerze zaskoczona tym, jak bardzo rozminął się z moimi oczekiwaniami (w pozytywny sposób). Pozbawiona wielkich nadziei spodziewałam się zwykłego wykrzykiwania prostych haseł w stylu: więcej kobiet! więcej wątków LGBT! reprezentacja taka fajna! Tymczasem otrzymałam rzeczową dyskusję o tym jakie problemy napotykają twórcy, kiedy rzeczywiście chcą zadbać o reprezentację w swoim dziele (przykład – cztery główne bohaterki to nie problem. Ale gdy dodasz do nich jednego faceta zarzucą ci, że kierujesz ideologią). Ogólne wnioski zamykają się w stwierdzeniu, że trudno jest zadowolić wszystkich, ale większa reprezentacja mniejszości pozwoliłaby na uniknięcie sytuacji, w której twórcy oskarżani są o hołdowanie stereotypom kiedy jedyną postać kobiety/homoseksualisty/czarnoskórego bohatera obdarzą negatywną cechą charakteru.
Po rozgrzewającym ramen (chyba pół konwentu żywiło się w Yellow Dog) wróciłam na blok anglojęzyczny (jak strasznie żałuję, że nie był nagrywany!) na panel o telewizyjnej stronie MCU. I mówię wam – nie ma przyjemniejszego widoku dla fanki niż grono panelistów składające się z samych kobiet, które w zajmujący sposób sposób dyskutują o rzeczach ci bliskich, odwołując się jednocześnie do fangirlowej strony twojej duszy. Wyraźnie dało się odczuć nić porozumienia pomiędzy publiką a prowadzącymi, zwłaszcza gdy okazało się, że misternie budowane tło dla nadchodzących Infinity Wars jara nas wszystkich o wiele mniej (żeby nie powiedzieć wcale) niż to, co stanie się z Buckim (z resztą spójrzcie na dzisiejszy zwiastun Civil War i spróbujcie sobie odpowiedzieć co was w nim bardziej interesuje – intryga czy bohaterowie?). Następnie, jak ta owca idąca za tłumem, zostałam na miejscu, aby wysłuchać występu Myszy na temat płci, orientacji i seksualności w Penny Dreadful. Przyznam, że sama serialu nie widziałam (chyba podjęłam kiedyś jedną próbę, ale po pięciu minutach się przestraszyłam i dałam sobie spokój), ale prezentacja wcale nie okazała się przez to mniej interesująca – poprzedzona ogólnym zarysem kondycji kobiet i ludzkiej seksualności w epoce wiktoriańskiej świetnie zanalizowała po kolei każdego bohatera, pokazując tym samym jak szerokie spektrum ludzkich namiętności i orientacji występuje w serialu. Chyba dam mu jeszcze jedną szansę. Po prelekcji o retellingach i remake’ach, która jakoś mnie nie wciągnęła, bo jakiś czas wcześniej słuchałam o tym samym na Coperniconie, odbył się konkurs z ogólnej wiedzy o serialach, który swym poziomem mnie absolutnie zmiażdżył i zagnał w najciemniejszy kąt wstydu i samokrytyki. Nie wiedziałam absolutnie nic. Poprawka – byłam w stanie powiedzieć kim był Nono z Teletubisiów, co niezbyt dobrze o mnie świadczy (dla zainteresowanych – był odkurzaczem. Nie pytajcie skąd wiem). Pytania były tak hardcorowe, że największe serialowe mózgi załamywały ręce i zionęły jadem ze wściekłości. Mężczyznom łzy wstydu błyszczały w oczach, kobiety rwały włosy z głowy. Horror po prostu. Tym bardziej podziwiam drużynę, która wygrała – przy czym szczerze przyznaję, że ci ludzie mnie przerażają, bo nie wierzę, aby zwykły człowiek był w stanie znać takie szczegóły z tak starych produkcji.
Niedzielny poranek kazał mi zastanowić się nieco nad moimi zdolnościami doboru prelekcji, ponieważ tutaj popełniłam jeden, jedyny błąd i w pogoni za nowymi wrażeniami (głupio stwierdziłam, że Myszę ze Zwierzem widziałam już tyle razy, że mogę sobie ich wspólny wykład o schematach oglądania seriali odpuścić) udałam się na dyskusję o teen dramach, która niestety miała mnóstwo braków. Widać było, że dla panelistek to pierwszy występ na konwencie, ich rozmowy ledwo przemykały po powierzchni zjawiska i dziewczyny nawet nie próbowały wejść w problem głębiej. Dowiedziałam się, która co ogląda i którzy bohaterowie najbardziej grzeją im serce, ale nic poza tym. Następna dyskusja o telewizyjnych adaptacjach literatury wypadła lepiej, ale jak dla mnie trochę za bardzo skupiała się na klasyce i Jane Austen. Później trafiłam na prelekcję Rowan Ellis o postaciach queer w serialach i o ile zdaję sobie sprawę, że jest to temat dosyć lotny i nie pierwszy raz poruszany, mnie się wcale nie nudzi. Zwłaszcza, że Rowan tematyką queer w popkulturze od dawna zajmuje się na swoim vlogu i naprawdę wie o czym mówi. W tym momencie zrobiłam sobie przerwę od wykładów i wraz ze znajomymi siedliśmy do Martwej Zimy, aby w postapokaliptycznych klimatach powybijać trochę zombie. Planszówkę serdecznie polecam, zetknęłam się z nią pierwszy raz, a z opanowaniem zasad nie miałam większych problemów. Misja zakończyła się sukcesem i nasza kolonia przeżyła, choć ominęliśmy przez nią dwa punkty programu. Na sam koniec zaś wysłuchałam Gavii Baker-Whitelaw z bloga Hello Taylor, która przybliżyła słuchaczom temat kostiumów superbohaterskich w filmach i telewizji.
W momencie gdy mikrofon przejęli organizatorzy i zaczęli dziękować po kolei gościom, panelistom i wolontariuszom, zaczęłam odczuwać pierwsze objawy schorzenia zdiagnozowanego przez Myszę jako con-blues – syndrom odstawienia konwentowego. To takie wredne uczucie, które zaczyna się rozpleniać w okolicach klatki piersiowej, sygnalizujące, że zaraz trzeba się rozstać z tymi wszystkimi ludźmi (z których niektórzy zaczynają już reagować zrozumieniem i uśmiechem, gdy zaczynam się przedstawiać i mówić, że ja to ja! No szok!) i wrócić do domu, podczas gdy najchętniej zabarykadowałabym się w podziemiach Arteteki z galonem kawy i rozmawiała o serialach przez następny miesiąc. Nie mam żadnych zarzutów do organizacji konwentu – doszły mnie słuchy, że kilka prelekcji się nie odbyło, bo zawalili prelegenci, ale mnie to na szczęście ominęło (a sami organizatorzy nie wiele mogli w takiej sytuacji zrobić). Jedyną jego wadą jest to, że jest za krótki, bo powinien trwać nie dwa dni, ale trzy albo tydzień! Na chwilę obecną muszę przyznać, że Serialkon przebił Copernicon i odebrał mu tytuł mojego osobistego ulubionego konwentu. Życzę mu jak najlepiej – niech się rozwija, niech trwa dłużej, niech zaprasza więcej zagranicznych gości. Za rok na pewno sprawdzę jak im idzie.
[wiele prelekcji można znaleźć na koncie Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej na YouTube]