Kiedy potteromaniak dostaje możliwość obcowania z dowolną formą historii Harry’ego Pottera, to potteromaniak nie pyta – potteromaniak pędzi galopem. Nieważne czy to teatr, czy ilustrowana wersja książki, czy pokaz filmu z muzyką na żywo.
Przyznajcie, jakoś tak spopularyzowała się nam muzyka filmowa w Polsce, nie? Trudno powiedzieć, czy to zasługa RMF Classic, czy może Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie, a może jakiejś nowej mody ze świata, która w ciągu kilku ostatnich lat sprawiła, że ludzie walą tłumnie nie tylko na pokazy filmów z muzyką, ale również na koncerty najważniejszych kompozytorów kalibru Hansa Zimmera. W każdym razie mnie taka moda niezwykle odpowiada, co mogliście już zauważyć, jeśli czytaliście kiedyś moją relację z FMF-u. Im więcej koncertów muzyki filmowej, tym lepiej.
Tym razem dostałam możliwość wybrania się na pokaz Komnaty Tajemnic z muzyką na żywo. Z dwiema pierwszymi częściami filmowej sagi, wyreżyserowanymi przez Chrisa Columbusa, mam skomplikowaną relację. Z jednej strony były to produkcje, które te 15 lat temu scementowały moją miłość do Harry’ego Pottera. Do dziś za każdym razem gdy je oglądam, dostaję w twarz chlustem emocji z wiadra nostalgii, bo przecież oglądałam je jeszcze starym kinie Apollo (zanim pożarła je era multipleksów), na pierwszym w życiu seansie o północy (które jeszcze wtedy wydawały się być chwilową fanaberią dystrybutorów), a wszystkie newsy o filmach czerpałam z potterowego serwisu Tytusa Hołdysa. Z drugiej strony z biegiem czasu i z kolejnymi filmami zaczęło do mnie docierać, że otwarcie filmowego cyklu było jego najsłabszą częścią. Tak właściwie to pomimo bycia zdeklarowanym i ortodoksyjnym potteromaniakiem, moja miłość do książek Rowling nigdy nie przekładała się w stu procentach na ich adaptacje. Traktowałam je bardziej po macoszemu, a wyznaniowo trafiłam do grupy nielicznych heretyków, którzy za najlepsze filmy uznają ekranizacje Insygniów Śmierci zamiast powszechnie uwielbianego Więźnia Azkabanu. Zawsze twierdziłam, że na filmach Columbusa wyraźnie widać ślady po zębach czasu – w grze dziecięcych aktorów, w chaotycznym montażu scen akcji i kręceniu zbliżeń pod kątem w sposób, którego dzisiaj nie powstydziłby się J.J. Abrams. Mówiąc w skrócie – Komnata Tajemnic na pewno nie należy do najlepszych odsłon filmowego cyklu. Co innego muzyka Johna Williamsa – ta nie zestarzała się wcale.
W dzisiejszym kinie zdominowanym przez superbohaterskie blockbustery, które ewidentnie mają problem z muzyką, trudno o symfoniczny theme na miarę utworu Hedwigi. Williamsowi można zarzucać dokonywanie recyklingu własnych melodii, ale nie można mu odmówić stworzenia najbardziej ikonicznych fragmentów muzyki filmowej w historii, do których zaliczają się również utwory z Harry’ego Pottera. Nie będę udawała, że wiem, jak fachowo oceniać muzykę symfoniczną, bo nie mam kierunkowego wykształcenia – moim głównym kryterium oceny jest kwestia „robienie wrażenia”, w której najwyższa ocena oznacza wywoływanie gęsiej skórki i dreszczu wzdłuż kręgosłupa. A usłyszenie tego wszystkiego na żywo to niesamowite uczucie – zwłaszcza, że w wykonaniu Sinfonietta Cracovia nie zabrzmiała ani jedna nuta fałszu.
Cykl potterowych koncertów objeżdża Polskę od zeszłego roku – organizowany jest przez firmę CineConcerts, która od lat popularyzuje muzykę filmową na koncertach towarzyszących pokazom filmów (pokazywano tak już m.in. Ojca Chrzestnego, Gladiatora, Śniadanie u Tiffany’ego). Podczas gdy u nas można było tym razem obejrzeć Komnatę Tajemnic, za oceanem od nowego roku będą już wyświetlać Czarę Ognia, jesteśmy więc nieco do tyłu. Ale to znaczy, że przed nami jeszcze sześć filmów (bo nie wątpię, że cykl będzie w Polsce kontynuowany), warto więc sobie odpowiedzieć na pytanie, czy warto w ogóle wydawać pieniądze na bilet.
W Warszawie koncert odbył się na Torwarze – hali, która w moim odczuciu nie ma zbyt dobrej prasy jeśli chodzi o jakość dźwięku. Torwar sprawdza bardziej jako hala sportowa niż koncertowa. Ostatecznie akustyka nie wypada źle – bo wierzcie mi, byłam już na takich koncertach, które brzmiały tragicznie – ale jeśli odwiedziło się kiedyś FMF na TAURON Kraków Arenie, to ma się już świadomość, co to znaczy dobrze nagłośniona sala. Więc teraz można się zastanowić nad tym, czy moje ostateczne wrażenie wyniesione z koncertu w Warszawie to kwestia hali, czy może całej idei puszczania filmu z muzyką na żywo – chodzi o to, że jeśli człowiek mocno skupi się na tym, co dzieje się na ekranie, bardzo łatwo jest zapomnieć, że słucha się koncertu live.
A jeśli pójście na taki koncert nie różni się praktycznie niczym od wizyty w kinie, to czy warto w ogóle skrobać o dno portfela? Myślę, że nie warto, ale tylko jeśli chodzi o Torwar (o innych halach wypowiadać się nie będę, poza jedną tylko Kraków Areną, którą zawsze z czystym sercem będę polecać). A bardziej precyzyjnie – myślę, że nie warto rzucać się na byle jakie miejsca. Akurat w przypadku Warszawy wybór miejsc będzie miał ogromne znaczenie dla tego, jak ostatecznie odbierzecie cały koncert. Sama wcale nie uważam go za nieudany, wręcz przeciwnie, a to tylko dlatego, że przez większość czasu autentycznie zmuszałam swój mózg do skupiania się bardziej na orkiestrze niż na filmie. Ale jeśli śledziliście moją relację na instastory czy chociażby na FB, widzieliście, że pierwotnie dostałam miejsce na trybunach, z których ekran był nie tylko mikroskopijnie mały, ale zasłaniał go również ogromny głośnik. Wiem, że prędzej szlag by mnie trafił niż dałabym radę w takiej pozycji obejrzeć film do końca (to tak jakby po telewizorze przez cały czas chodziła wam mucha. Wielkości kota.), więc przy pierwszej lepszej okazji czmychnęłam na wolne siedzenie w zupełnie innym sektorze, vis-à-vis ekranu. Ta mała kombinacja pozwoliła mi bardziej cieszyć się filmem, chociaż uważam, że aby w pełni czerpać z całego koncertu trzeba jednak wziąć bilety na płytę, aby być jak najbliżej orkiestry. Z dala od niej dźwięk brzmi płasko i o wiele mniej koncertowo niż powinien. Dlatego rada dla warszawiaków – zapomnijcie o jakichkolwiek trybunach, chyba, że mówimy o tych kilka zaraz naprzeciwko ekranu, a najlepiej wydajcie trochę więcej monet i idźcie na płytę.
Niestety niektórym nawet świadomość tego, że są na koncercie nie pomoże. Może pamiętacie mini aferkę z zeszłego roku, kiedy to na ERGO Arenie w Gdańsku publiczność rzuciła się do wyjścia w momencie, gdy na ekran wjechały napisy, a orkiestra wciąż grała (może dlatego tym razem Komnata Tajemnic nie pojechała do Gdańska – za karę). Cóż – nie był to tylko jednorazowy problem, bo również w Warszawie niektóre osoby wychodziły już nawet 10 minut (!) przed zakończeniem filmu. Taki news dla was, moi drodzy – nawet jeśli wydaje się wam, że zgrabnie drobicie po płycie, a nikt was nie widzi, bo jest ciemno, to: A. i tak was widać, B. i tak was słuchać, C. i tak jesteście żenujący. Nie wiem, co musieliby zrobić organizatorzy, żeby zapobiec takim wtopom, bo buca z buca nie wyplenisz (nikogo nie obchodzi, że chcecie jako pierwsi wyjechać z parkingu), może pomogłoby dodanie na biletach prośby o pozostanie na miejscach do końca koncertu. Kiedy idziecie na wydarzenie pod tytułem „Harry Potter i Komnata Tajemnic – koncert z muzyką na żywo”, to, nie zgadniecie, jest to koncert, a nie zwykły pokaz filmu. A to znaczy, że w czasie, gdy wy w popłochu wylatujecie z sali, już szukając kluczyków do samochodu w kieszeni, ktoś tam na scenie wyciska z siebie siódme poty, machając smyczkiem. Okażcie trochę szacunku i go posłuchajcie. Będziecie mieli jeszcze sześć kolejnych edycji całego wydarzenia, żeby nie wyjść drugi raz na buraka. Nie zawiedźcie mnie.