Jest kilka rzeczy, które powinniście wiedzieć zanim wybierzecie się do kina na Crimson Peak. Najważniejszą jest to, że wbrew temu co obiecuje zwiastun i co próbuje nam wmówić dystrybutor TO NIE JEST HORROR. Zdanie to będzie mottem przewodnim mojego tekstu i będę do niego wracać tak często jak tylko się da. A to dlatego, iż odnoszę wrażenie, że większość recenzentów, która film oceniła negatywnie, poszła na niego z przygotowanym bagażem oczekiwań, zupełnie odstającym od konwencji filmu. Mnóstwo osób narzekało, że Crimson Peak nie jest straszny. Zapominają przy tym, że zamysłem twórców nigdy nie było to, aby film przerażał. [tekst zawiera spoilery!]
Drugą rzeczą jest to, że Guillermo Del Toro za każdym razem kręci filmy według jasno określonej wizji. A jeśli akurat ta wizja nie podpada pod żaden inny znany kinu gatunek, Del Toro sobie ten gatunek tworzy. W tym przypadku od samego początku chciał nakręcić gotycki romans przystosowany dla współczesnego widza. Oznacza to czerpanie garściami z tropów typowych dla konwencji, która w dzisiejszym kinie praktycznie nie istnieje, z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli również z tymi elementami, które obecnie wydawać nam się mogą niezbyt atrakcyjne i przesadzone.
I właśnie ze względu na to, jak sądzę, film Del Toro został przez niektórych zupełnie niezrozumiany. A przecież wyraźnie sugeruje nam swoje zamiary już w pierwszych minutach filmu, kiedy wsadza w usta Edith słowa „It’s not a ghost story. It’s a story with ghosts in it.” Dalsza część filmu jest jedynie konsekwentną realizacją tego założenia. Ponieważ chodzi mu głównie o rozbujałe ludzkie namiętności, gwałtowne porywy emocji i niesamowitą atmosferę opowieści, a nie nagłe wyskakiwanie ducha z szafy. Bo wykorzystuje zupełnie inny sposób na fabułę tam, gdzie widz oczekuje zapierającego dech w piersiach rozwiązania zagadki. Tymczasem, główna tajemnica wypada tutaj niezwykle banalnie na tle misternie skonstruowanej stylistyki całego filmu, a widz jest w stanie domyślić się o co chodzi na długo przed tym, zanim wpadnie na to główna bohaterka. W tym przypadku jestem w stanie zrozumieć tych widzów, których to rozwiązanie rozczarowało (sama również szykowałam się na nieco inny rodzaj tajemnicy*), choć trzeba przyznać, że pozwala ono Del Toro na realizowanie kolejnych typowo gotyckich tropów.
Zacznijmy więc od szaleństwa, bo to właśnie ono, a raczej jego rezultaty są tym, co najbardziej zbliża Crimson Peak do granic horroru. Mam tu jednak na myśli staromodny, typowo gotycki horror, z czasów kiedy szaleństwo było dla ludzi tak bardzo niezrozumiałe, że mylono je z działaniem sił nieczystych, a przez to, że było zupełnie nieobliczalne okazywało się być bardziej przerażające od samych duchów. Szaleństwo w filmie jest pośrednio odpowiedzialne za całą makabrę – prowadzi do zbrodni i sprowadza na manowce innych bohaterów.
Jeśli zaś chodzi o samą makabrę, to wbrew moim wcześniejszym obawom Crimson Peak nie jest aż tak straszny, na jaki próbowano go kreować. Stylistyką zakrawa tu raczej na fantasy albo baśń dla dorosłych niż typowy horror. Nie przeczę, trochę naciągnęłam sobie sweterek zasłaniając nim oczy w najgorszych momentach, ale to tylko przez moją osobistą awersję do wszystkiego co straszne. Trzeba jednak przyznać reżyserowi, że nie sięga tu jedynie po najbardziej bezczelne motywy ze screamerami i nagłych wskakiwaniem upiora w kadr. A choć duchy wyglądają tu naprawdę przerażająco, po jakimś czasie można się zorientować, że wbrew pozorom są zupełnie niegroźne. Długie najazdy kamery i ujęcia eksponujące jak pięknie zostały zaprojektowane w całej swojej obrzydliwości (po aparycji ducha da się bardzo łatwo domyślić w jaki sposób dana osoba zginęła) sprawiają, że łatwo się z nimi oswoić, tak że pod koniec filmu na ich widok robi się nam raczej smutno niż straszno.
Tym co z w filmie przeraża o wiele bardziej od upiorów jest bardzo dosadne ukazanie przemocy. Del Toro nie certoli się z widzem – jeśli ktoś zostaje zamordowany, to nie dzieje się to poza kadrem, ale w samym jego środku, tak abyśmy mogli usłyszeć każdy pojedynczy trzask łamanej kości i dokładnie zobaczyć jak wygląda ludzka twarz po dosłownym zmiażdżeniu jej o kant umywalki. Elementy makabry pojawiają się w Crimson Peak na każdym kroku, przy czym znowu – jest to dla mnie jakieś nawiązanie do konwencji gotyku, w którym to szeptem przekazywano sobie krwawe szczegóły mordów Rozpruwacza, a przerażenie wzbudzały makabreski w stylu penny dreadfuls.
I o ile w tym przypadku Del Toro miał za nic zasadę decorum, żałuję nieco, że trzymał się jej tak kurczowo przy scenach erotycznych. Nie żebym przywiązywała ogromne znaczenie do nagich ciał na ekranie, ale w porównaniu z tym, co twórcy obiecywali nam w wywiadach (na przykład taki Tom deklarujący, że jego rola ma być przykładem na walkę o równouprawnienie w ukazywaniu męskiej nagości na ekranie) na tle całej przewracającej treści żołądkowe makabry sceny miłosne wypadły w filmie wyjątkowo grzecznie.
Seks jest tutaj według mnie kolejnym niesamowicie ważnym elementem całej opowieści. Pod tym względem scenariusz łączy echa purytańskiej moralności z przekazem o wiele bardziej współczesnym. Ludzka seksualność, jak to zwykle w takich gotyckich historiach bywa, może mieć moc destrukcyjną i nabiera cech magicznych – zły seks z nieodpowiednią osobą zniewala i prowadzi do zbrodni (nie od dziś przecież wiadomo, że w horrorach przeżywają tylko niewinne dziewice), ale istnieje również seks dobry, czysty , przynoszący wyzwolenie. Co ciekawe postacią, która jest tutaj rozdarta pomiędzy tymi dwoma skrajnościami nie jest rozbudzająca dopiero własną seksualność Edith, ale Thomas, który miota się pomiędzy dwoma ukochanymi kobietami.
Przez cały seans nie mogłam pozbyć się wrażenia jak bardzo kobiecy był to film. Nie tylko fabularnie, ale i wizualnie. Po pierwsze Edith, mimo że odgrywa tutaj rolę typowego dla gatunku niewinnego i czystego dziewczątka, na które nagle zaczynają spadać wszystkie nieszczęścia, nie jest typową damą w opresji. Dodatkowo scenariusz uderza tu wyraźnie w równościowe nuty – jako aspirująca pisarka Edith wciąż musi mierzyć się z kpiarskim podejściem mężczyzn, dla których jej pisarstwo jest akceptowalne dopóki nie wychodzi poza granicę stereotypowej kobiecej literatury (wątek romantyczny obowiązkowo na pierwszym miejscu!**). Później wychodzi na to, że tylko ci mężczyźni, którzy silą się na zrozumienie potrzeb Edith i na poważnie podchodzą do jej zainteresowań, odnajdują drogę do jej serca – robi to zarówno Dr Alan, dzieląc z bohaterką fascynację zjawiskami paranormalnymi jak i Thomas, doceniając jej powieść.
Nie sposób tu również nie wspomnieć nieco więcej o samej stronie wizualnej, ponieważ jest absolutnie zachwycająca. To właśnie ona najbardziej przybliża film do konwencji baśni, nie tylko przez intensywne kolory ale całkowicie odrealnioną estetykę – przecież w takich sukniach nie dałoby się chodzić! W takiej piżamie z pewnością nie dałoby się wyspać, a w takim zamczysku z dziurą w dachu – mieszkać. Tylko kogo to obchodzi, skoro to wszystko tak pięknie prezentuje się na ekranie? Te kiecki tak ślicznie szeleszczą i ciągną się w tańcu, jedwabie majestatycznie łopoczą na wietrze (nieważne, że splamione krwią), a ten z pewnością dorobiony w CGI płomyk świecy przy walcu tak klimatycznie nie chce zgasnąć, choć zgodnie z wszelkimi prawami fizyki powinien był to zrobić już przy pierwszym obrocie. Estetycznie wrażliwy widz może na Crimson Peak wzdychać przy każdy ujęciu – każdy kadr, każda scena jest tu skomponowana tak misternie, że można sobie z niej zrobić zdjęcie, wywołać i powiesić na ścianie. Całość bez przerwy zgrabnie balansuje na granicy barwnego romantyzmu i przesadzonego kampu, samą scenografią przypominając nam na każdym kroku jak bardzo cała historia jest oderwana od rzeczywistości (w pozytywnym znaczeniu – radosny eskapizm jeszcze nikomu nie zaszkodził).
Jednocześnie wszystko tu się wprost ugina od takiej trochę ciężkawej symboliki (again – I really don’t mind). Wystarczy spojrzeć na samą kreację głównych bohaterów, jak wyraźne jest tu odwołanie się do klasycznej estetyki jasności jako symbolu dobra i ciemności jako symbolu zła – blond główki Edith i Alana aż się żarzą w zestawieniu z mrocznymi twarzami Thomasa i Lucille. Mamy tu też starą, trzeszczącą rezydencję, która dosłownie krwawi czerwoną gliną no i przewijający się przez cały film motyw motyla i pożerającej go ćmy. Różnego rodzaju metafor jest tutaj mnóstwo i z pewnością z każdym nowym seansem, będzie się dało w filmie zauważyć coś nowego.
I jeszcze słówko o aktorach, bo widzę, że zbliżam się powoli do końca, a ani razu jeszcze nie padło w tekście nazwisko Hiddleston (niedopuszczalne!). Powiem tak – nie mam pojęcia jak w tej roli wypadłby Cumberbatch (bo nie wiem, czy wiecie ale Tom dostał ją niejako z odzysku, po tym jak Benedicta przytrzymały inne zawodowe zobowiązania), ale przyznam, że nie potrafię go sobie wyobrazić jako Thomasa. Hiddleston tak pięknie balansuje pomiędzy groźną tajemniczością, a zakochaniem, tak ładnie mu się łezki w oczkach błyszczą, że aż się zastanawiam, czy go ktoś nie przeniósł w czasie z przełomu stuleci, bo z tą swoją gładką buźką w stylistyce gotyckiej odnajduje się idealnie (no i nie ukrywajmy, że jest bardzo przyjemnym dla oka dodatkiem estetycznym do każdej sceny). Ogólnie rzecz biorąc casting do filmu oceniam na bardzo udany, choć (jak dużo innych osób, których opinie czytałam) nie przepadam za bardzo za Mią Wasikowską – zawsze wydawała mi się zbyt eteryczna, taka ulotna, że mogłabym ją zdmuchnąć z ekranu, ale znowu – do roli Edith pasuje wyśmienicie. No i mamy jeszcze Jessicę Chastain, która aktorsko daje tu z siebie najwięcej i w całej kreacji szalonej zazdrośnicy wypada naprawdę przerażająco. Mogłoby się wydawać, że w niektórych scenach przeszarżowuje, ale dla mnie osobiście w całym filmie chodziło właśnie o to, że ma być przesadzony. No i jest jeszcze Charlie Hunnam, choć on akurat nie miał zbyt wiele do odegrania poza rolą wiernego labradorka. Niemniej jednak – co dwóch przystojnych mężczyzn na ekranie to nie jeden!
Bardzo się bałam tego, że Crimson Peak mnie rozczaruje, że ta napompowana do granic możliwości bańka oczekiwań nie wytrzyma kontaktu z końcowym produktem (a wierzcie mi, czekałam na ten film naprawdę długo). Ale z kina wyszłam zachwycona. Przy czym naprawdę uważam, że aby móc czerpać z produkcji Del Toro satysfakcję, nie można zapominać o jednym – o tym, że Crimson Peak jest realizacją konkretnej, określonej wizji reżysera i że ta wizja niekoniecznie musi współgrać z tym, jak reklamował ją dystrybutor. Del Toro nie chciał fabuły ubogacać o zaskakujące twisty ani sceny przyprawiające o zawał – wydaje mi się, że jego film miał się sprawdzić przede wszystkim jako emanacja mrocznej fantazji i tęsknoty za takim rodzajem historii, których w dzisiejszych czasach się już nie opowiada . I nie wiem jak na was, ale na mnie to działa.
* [spoiler] nie wiedzieć czemu byłam święcie przekonana, że Thomas i Lucille okażą się być jakimiś przerażającymi stworzeniami, w stylu duchów albo wampirów, które czerpią energię z krwi mordowanych żon. Do głowy mi nie przyszło, że są po prostu ludźmi.
** W gruncie rzeczy można by się zastanowić, na ile Edith ma być odbiciem przeżyć samego Guillermo – odnoszę wrażenie, że wykorzystanie w scenariuszu bądź co bądź postaci kogoś, kto tworzy historie jest tutaj nieprzypadkowe.