Stało się – piekło zamarzło. Nie znajduję innego wyjaśnienia dla faktu, iż po latach spektakularnych porażek, najnowszy solowy film o Wolverinie okazał się być tak dobry. Bo przecież nie założymy chyba, że twórcy w końcu poszli po rozum do głowy i przeczytali podręcznik do kręcenia filmów superbohaterskich, prawda?
Ale spokojnie, zatrzymajmy tę karuzelę entuzjazmu, Logan nie jest filmem bez wad, ale jak na zwieńczenie trylogii, która wcześniej wyłącznie rozczarowywała (i to rozczarowywała epicko; wszak niewiele jest w fandomie takich filmów jak Origins, przy których stwierdzenie „nie będziemy o tym rozmawiać” urosło do rangi dogmatu) jest naprawdę rewelacyjnie. I to nawet na tle nowych produkcji o X-men, z których dwie ostatnie części wywoływały efekt smutnego MEH. Pozostaje tylko zadać sobie pytanie jak twórcy, który zmajstrowali taką kupę jak The Wolverine zdołali nakręcić Logana? Ano, odrobili lekcje.
Lekcją pierwszą było wejrzenie na ostatnie różnicowanie gatunkowe filmów od Marvela i przeszczepienie ich na własny grunt. Bo Logan to po prostu współczesny western i w swojej westernowatości nie jest specjalnie subtelny – i to do tego stopnia, że razem z Laurą i Profesorem X oglądamy chyba ze trzy minuty ujęć z innego klasycznego westernu, abyśmy dostatecznie wyczuli klimat i rozpoznali Logana w odpowiednim motywie – twardego mordulca, który w obronie uciśnionych opuszcza swój comfort zone i jedzie ratować miasteczko przez zbójnikami. Albo garstkę mutanckich dzieci przed kolejnym wcieleniem doktora Mengele, jeden pies.
Westernowa jest również cała wizualna otoczka: szosy w środku pustkowia, piach, stepy i pojedyncze siedziby ludzkie w centrum niczego. I gnanie na złamanie karku czarną limuzyną, która teoretycznie powinna być zwrotna, jak stary osioł, ale na ekranie robi i za Zigzaga McQueena, i za czołg, i za taran, aż dziw, że nie zamienia się po drodze w Optimusa Prime’a. Kowbojska stylistyka nieprzyjaznego pustkowia to najlepszy element, jaki scenariusz wziął z komiksu Old Man Logan. Oprócz tego zaczerpnął z niego jeszcze: fakt, iż Logan ma być super stary, hektolitry krwi i koncept niedopowiedzianego kataklizmu, który zniszczył mutantów. I to właśnie była lekcja druga – umiejętne czerpanie ze źródeł i wyciągania z nich tego, co najlepiej nadawało się na ekran.
Lekcja trzecia wynika bezpośrednio z poprzedniej, a mianowicie z komiksowej bazy gotujemy strawne gumbo, czyli dodajemy do niej oryginalne pomysły. W tej kwestii twórcy poczynili odpowiedzialny ruch, bo w końcu zrozumieli, że komiksowe filmy FOXa to jednak nie umią w continuity i jakiekolwiek budowanie spójnej linii czasowej im nie wychodzi, bo albo wszystko się w pewnym momencie rypnie, albo sami sobie zaprzeczą w następnym filmie. Dlatego wzorem Deadpoola Logan został oderwany od reszty mutanckiego uniwersum tak geograficznie, jak i chronologicznie. Oczywiście można próbować go zlokalizować w odniesieniu do chronologii wszystkich wydarzeń znanych z poprzednich odsłon filmów, istnieją nawet analizy, które w pokręty sposób próbowały to zrobić. Pytanie tylko – po co? Przed wydarzeniami przedstawionymi w Loganie mamy białą plamę, którą twórcy wypełniają tylko szczątkowo, dając chociażby głównemu złemu możliwość wyłożenia swojego złowieszczego planu wraz z kuluarami jego realizacji (tu się z twórcami zgadzamy – każdy zły Brytyjczyk w Hollywoodzie powinien mieć możliwość łopatologicznego wytłumaczenie swoich działań). I dla mnie był to bardzo dobry pomysł, bo dzięki temu Logan świetnie sprawdza się jako stand alone. Właśnie dlatego film został pozbawiony obowiązkowej (zdawałoby się) sceny po napisach – bo twórcy nie chcieli nawiązywać do jakichkolwiek produkcji, które wcale nie muszą powstać, gdyż jak wiemy Logan był oficjalnym pożegnaniem się Hugh Jackmana ze słynna rolą.
To oderwanie Logana od całego uniwersum zmusiło twórców do skupienia się tylko i wyłącznie na materiale, który mieli zamknąć w pojedynczym filmie – żadnego sugerowania ewentualnych kontynuacji, żadnych easter eggów w postaci cameo bohaterów, którzy nie mieliby wpływu na fabułę (lekcja czwarta – trzymaj się tego, co masz). Tylko i wyłącznie konkretna historia. Wyszło świetnie – Logan zgrabnie łączy sceny z soczystego akcyjniaka z momentami smutnej zadumy nad nieuchronnością przemijania. Jednocześnie daje nam odpowiednio wgryźć się w tę alternatywną rzeczywistość – z Loganem jako kierowcą limuzyny i Xavierem jako pokonanym przez demencję staruszkiem – jeszcze zanim dojdzie do zawiązania głównej fabuły. Ząb czasu nadgryza tu nie tylko Logana, ale również Charlesa Xaviera i to życiowe rozczarowanie tej dwójki, a także ich przyziemne poczucie, że trzeba to życie jakoś dalej ciągnąć, bez względu na to, co się stało w przeszłości, sprawia, że oglądanie ich razem na ekranie to sama przyjemność. Nie będę ukrywać, że aktorsko to moja ulubiona odsłona mutanckich filmów, zaraz obok First Class. Głównie dlatego, że Patrick Stewart wyjęty z utartej kliszy dobrotliwego mentora w końcu ma tutaj co zagrać i przenosi na ekran te same umiejętności, za które uwielbia się go na deskach teatru (no i dobra, powiem to – to jest tak strasznie satysfakcjonujące, jak siarczyście przeklina!). Co ciekawe, świetnie radzi sobie również debiutująca Dafne Keen w roli X-23 – dziecko wizualnie totalnie nieciekawe, ale jako mała maszynka do zabijania sprawdzające się znakomicie.
Podobał mi się ten świat, podobała mi się historia, podobało mi się zakończenie. I nie mówię wcale o tych smutnych scenach pożegnań, ale o takim nieznaczącym fakcie, że tak właściwie nie mamy tu domknięcia głównej intrygi – wydawałoby się, że pomysł, aby wysłać ostatnie mutanckie dzieci do odizolowanej kolonii powinien skończyć się sceną, w której bohaterowie do niej docierają. Tymczasem nie dostajemy triumfalnego dojścia do celu, a jedynie potwierdzenie, że ten cel istnieje. Jest coś, co mnie osobiście niesamowicie urzeka w dawkowaniu informacji w tym wątku, bez łopatologicznego walenia ekspozycją po łbie. Był głos po drugiej stronie krótkofalówki? Ano był. To macie potwierdzenie, Eden istnieje, nic wam więcej nie potrzeba. Tym bardziej, że ewentualne pokazanie dotarcia do Edenu mogłoby być idealną okazją do małego cameo któregokolwiek ze znanych nam X-menów jako przywódcy ośrodka. To, że twórcy ostatecznie nie zdecydowali się na taki ruch świadczy o tym, że chcieli odejść od schematu filmu komiksowego wypakowanego geekowskimi smaczkami dla samego faktu wykorzystania smaczków. I to się im chwali.
Nie będę udawać, że Logan nie ma wad. Przyznam, że tym, co mnie w nim najbardziej irytowało, było niczym nieskrępowane onanizowanie się tą ciężko uzyskaną eRką. Widać było, że raz zdobytej wyższej kategorii wiekowej twórcy nie oddadzą i będą ją wyciskać do granic możliwości – co prowadzi do tego, że w pewnym momencie film przekracza się masę krytyczną i w rezultacie widz obojętnieje na przemoc. Po kilkudziesięciu minutach odkrawania kończyn, wybebeszania przeciwników i przebijania im mózgów szponami byłam już tą całą stylistyką mocno znużona. Film wciąż miał świetnie rozplanowane sceny walk, a choreografia stała na o wiele wyższym poziomie niż w poprzednich odsłonach cyklu, jednak twórcy mogli odrobinkę stonować ekranową rzeźnię – ale tylko odrobinkę. Bo we wcześniejszych filmach fakt, iż obdarzony ostrymi szponami Wolverine mógł co najwyżej humanitarnie ciachać przeciwników poza kadrem był niesamowicie irytujący.
Nie obyło się bez oczywistych niedorzeczności. Był casus meksykańskiej pielęgniarki, która na samym telefonie komórkowym nagrała i zmontowała najbardziej demaskatorski filmik wszechczasów, z odpowiednim kadrowaniem i głosem z offu. Gdyby to był przykład product placementu, można by całkiem nieźle rozreklamować appkę na telefon, która pozwala na szybko montować półgodzinne reportaże kilka godzin przed śmiercią, ale przyznam, że nie dojrzałam marki telefonu, więc nawet nie wiem w kogo rzucać dolarami. Mamy też sugestię, że reszta drużyny X-men wciąż może żyć (bo dowiadujemy się, że Xavier zabił tylko siedmioro z nich), jednak nie mamy pojęcia, co się z nimi stało. Jak na film o mutantach zaskakująco mało w nim prawdziwych mutantów, co dla niektórych może być wadą, a dla innych zaletą.
Najlepsze jednak w tym wszystkim jest to, że te kilka mankamentów nie odwraca uwagi od całości filmu. Logan wciąż pozostaje najbardziej udaną komiksową produkcją FOXa (obok Deadpoola) od lat i pozostaje mieć nadzieję, że te same lekcje, które twórcy odrobili przy pracy nad najnowszym Wolverinem odrobią również zabierając się za kolejne odsłony X-men.