No i masz, typowa Megu. Były wielkie plany, była lista filmów do obejrzenia, była wizja opisania wrażeń po wszystkich nominowanych do Oscarów filmach. Niestety rzeczywistość mi te plany mocno zweryfikowała, bo okazuje się, że przebywając na delegacji w Barcelonie i pracując codziennie do 18-19 nie da się filmów oglądać, nie mówiąc już o pisaniu na ich temat (tak zupełnie na boczku przyznam wam, że zupełnie nie rozumiem tutejszego podejścia do czasu pracy, a idea godzinnej przerwy na lunch doprowadza mnie do szewskiej pasji). Zamiast tego można jednak rozpisać się bardziej felietonowo, ale wciąż pozostając w temacie Oscarów. Dlatego dzisiaj zastanowimy się nad tym, jaki właściwie jest i jaki powinien być ten idealny film oscarowy. Czysto subiektywnie, oczywiście (czytaj: będę pieprzyć bez sensu, bo mi wolno).
Przy oglądaniu tegorocznych nominowanych filmów (bo jednak kilka z nich udało mi się obejrzeć) zaczęłam się zastanawiać, czym tak naprawdę powinna być produkcja godna Oscara. W tej kwestii zasady wybierania najlepszych obrazów przez Akademię są bardzo luźne. Bo Oscary nie mają żadnej określonej „misji” w wyróżnianiu filmów, poza wskazywaniem tych, które wyróżniają się „filmową wybitnością”. Jedynym wyznacznikiem oceniania produkcji, jaki udało mi się znaleźć w bardzo długim regulaminie na stronie Oscarów jest poniższy zapis, który nawet nie dotyczy kryteriów, którymi powinni się kierować członkowie Akademii, ale tego, że nie ocenia się zmienionych wersji filmów po edycji w montażu:
Works shall be judged on their effectiveness, craftsmanship, creative substance and relevance to the dramatic whole, and only as presented within the motion picture.
Jakby na to nie patrzeć „wybitność” to kategoria nie tyle szeroka, co po prostu nieograniczona i można pod nią podciągnąć absolutnie wszystko. To dobrze, bo dzięki temu twórcy nie muszą się ograniczać przy tworzeniu filmu i kroić go w taki sposób, aby spełniał jakiekolwiek określone standardy poza byciem po prostu kawałkiem dobrego kina. Z drugiej strony to by sugerowało, że na Oscara ma też szansę zwykłe kino rozrywkowe. Teoretycznie. W rzeczywistości akademicy prędzej zjedzą własne buty, niż wyróżnią w ważnej kategorii film, który pasuje do kubła popcornu (a pamiętacie jeszcze te czasy, kiedy Oscary zgarniały głównie musicale…?).
Ostatecznie przy przyznawaniu statuetek Akademia będzie się kierować wyłącznie własnym widzimisię (albo naciskami marketingowców, but who am I to judge) i takimi niepisanymi standardami, które przez lata do niej przylgnęły. Na przykład wydaje mi się, że obecnie istnieje ogólne przekonanie, że na statuetki zasługują tylko filmy poważne, opisujące wielkie dramaty i poruszające ważką tematykę. Wiecie, takie, które nie są zbytnią rozrywką, ale skłaniają do refleksji. Albo inaczej – takie, które są mniej przystępne dla zwykłego zjadacza chleba i go po prostu znudzą. Dlatego, chociaż wolałabym, żeby Oscary doceniały częściej kino przyjazne przeciętnemu widzowi, sama podświadomie odczuwam, że w boomie na oscarową popularność La La Land jest coś niewłaściwego. Bo, przyznaję, nie wiem, kiedy dałam sobie wmówić, że taniec i kilka żartów na ekranie to nie do końca jest Wielkie Oscarowe Kino.
W praktyce sprawa wygląda tak, że obiektywna wartość danego filmu jest co roku mierzona inaczej, w zależności od tego, jaką ma konkurencję w swojej kategorii. Przy czym, jeśli spojrzymy na tegorocznych nominowanych w kategoriach takich jak najlepszy film czy animacja, siłą rzeczy musimy sobie w pewnym momencie zadać pytanie, które kryteria oceny są najważniejsze.
No bo postawmy obok siebie taki Zwierzogród i Kubo i dwie struny. Pierwszy jest klasycznie ślicznym filmem Disneya, który pod powłoczką historii dla dzieci przemyca naprawdę ważne kwestie tolerancji i rasowej dyskryminacji. Fabuła drugiego nie jest już tak złożona i niekiedy popada w sztampę, ale kunszt wykonania i animacja kukiełkowa to tak perfekcyjny majstersztyk, że nie sposób ich nie docenić. Mamy więc rozstrzygnąć, za co nagrodzić dany film – za treść czy za warstwę techniczną i wykonanie. Co będzie tutaj ważniejsze?
Inny przykład. Wśród nominowanych do najlepszego filmu mamy produkcje takie jak Manchester by The Sea, podobno perfekcyjny dramat, Moonlight, który opowiada historię czarnoskórego homoseksualisty, Arrival, cudowny przykład na to, że w kinie jest miejsce dla dobrego science-fiction. I mamy też Hidden Figures, które opowiada o kwestii bez wątpienia wartej uwagi (czarnoskóre kobiety pracujące dla NASA), ale robi to w sposób tak zachowawczy, że nie wyróżnia się absolutnie niczym na tle setek innych filmowych biografii, które przez lata przewinęły się przez ekrany. I jak tu teraz ocenić taki film? No bo mówi o ważnych rzeczach, dobrze, że powstał i ludzie powinni go zobaczyć, żeby poznać ten kawałek historii, który dotychczas nie był szeroko omawiany w kinie. Ale jako całość to nie jest film wybitny i za bardzo wpada w szufladkę „feel good movie”, a jakoś tak wyszło, że takie produkcje zawsze umieszcza się kilka półek niżej od Prawdziwego Wielkiego Kina.
Moje rozmyślania rozbijają się właśnie o ten rozdźwięk pomiędzy warstwą treściową, a techniczną filmu. Pomiędzy wagą poruszanego tematu, a ostatecznym wykonaniem. Czy powinniśmy kibicować obrazowi, który spełnia pewną „misyjność” w kinie i edukuje widza, choć ostatecznie nie jest dziełem wbijającym w fotel, ale wprawia nas w dobry nastrój? Czy na wyróżnienie zasługują tylko te produkcje, które pieprzną cię głębią między oczy z takim impetem, że spadniesz z krzesła? Czy może te, które na zawsze odmieniają oblicze kina i swojej kategorii? Teoretycznie akademicy powinni kategorie techniczne i treściowe traktować równo, ale sama czuję, że niekiedy przesłanie filmu, złożoność tematyki i jej potencjalna „ważność” powinny jednak przeważać nad kwestiami technicznymi. Dlatego Oscar dla Grawitacji jest dla mnie dziwny. Ale w kategorii animacji powinien zwyciężyć Kubo. Taka jestem niekonsekwentna.
I chyba powinnam zakończyć na tym, że nie ma czegoś takiego jak obiektywne kryteria wartościujące filmy nominowane do Oscara. Są tylko trendy i osobiste preferencje białych heteroseksualnych mężczyzn po sześćdziesiątce.
Zresztą, co ja się będę produkować, i tak wygra La La Land.