Kuba Ćwiek od dłuższego czasu pracuje na zazdrosną nienawiść całego fandomu. Nie dość, że od kilku lat bombarduje nas swoimi zdjęciami u boku znanych aktorów z Comic-Conu, to na dodatek właśnie wydał książkę, w której opisuje mokry sen każdego geeka – popkulturalną podróż po USA. Całe szczęście, że Przez stany POPświadomości okazuje się być taką marną książką. Uff, dzięki Bogu, przynajmniej tego nie musimy mu zazdrościć.
Na początek uściślijmy – wbrew temu, co próbuje nam wmówić wydawca, Ćwiek nie jest jedynym autorem książki. Jeśli mocno wytężycie oczka (a jestem przekonana, że mrużenie ich w ten sposób nie będzie dla was zdrowe) i spojrzycie na okładkę pod odpowiednim kątem, w dobrym świetle, być może uda się wam dostrzec pod nazwiskiem Kuby cieniusieńkie, praktycznie niezauważalne literki w nazwiskach pozostałych twórców. Podobnie na grzbiecie. Żeby wydobyć współautorów z niebytu zapiszmy to tutaj – udział w powstawaniu Stanów mieli (czy to w zdjęciach, czy we fragmentach): Patryk Jurek, Radek Teklak, Bartek Czartoryski i Agata Krajewska (czyli kreska_). Żeby nie było. Przy czym jestem przekonana, że taki, a nie inny projekt okładki nie miał nic wspólnego z samym Ćwiekiem, ale wydawcy niniejszym grożę paluszkiem (ty ty ty wydawco, a fe!).
Przez stany POPświadomości jest relacją z trzytygodniowej wyprawy po USA, na którą Kuba wyruszył wraz z tatą i grupą przyjaciół. Pomysł na wycieczkę był prosty – nie szwendamy się bez celu po kolejnych stanach, ale odwiedzamy miejsca ważne dla fana popkultury. Jednocześnie próbujemy wysnuć jakąś głębszą refleksję na temat amerykańskiej kultury w ogóle, zaglądając w miejsca, które przy planowaniu takiej wyprawy nie przychodzą automatycznie do głowy. Zamysł słuszny, ale jak się później okazuje – o wiele trudniejszy do zrealizowania w praktyce.
Siłą rzeczy członkowie wyprawy postanowili pojechać do tych miast, które najbardziej zgrywały się z ich fanowskimi sympatiami. Co znaczy, że miejsca odwiedzane na kartach książki niekoniecznie trafią w gusta każdego czytelnika. Z drugiej strony mogą nas zainteresować, jeśli chcielibyśmy poszerzyć nasze popkulturowe horyzonty. Przyznam, że mnie najbardziej zainteresowały fragmenty o tych dziełach kultury, z którymi dotychczas się nie zetknęłam. Podobał mi się opis spotkania z Jackiem Ketchumem (o którym nigdy nie słyszałam), wizyta w studiu filmowym Troma (których niskobudżetowe horrory wydają się być tak złe, że aż fajne), czy Boston oglądany przez pryzmat Rzeki Tajemnic (której jeszcze nie widziałam, ale teraz tym bardziej wiem, że czas to zmienić). Właściwie jedyna fascynacja, którą podzielam z bohaterami książki to pisarstwo Stephena Kinga i czytanie o wizycie w jego tajnym biurze szarpnęło u mnie za odpowiednią strunę. Bardzo fajnie wypadły fragmenty pisane przez Bartka Czartoryskiego – takie jednostronicowe notki, w których autor w encyklopedyczny sposób kondensuje popkulturową wiedzę, jaką powinniście wynieść po wcześniejszym rozdziale: jaką książkę danego pisarza przeczytać, jaki film studia warto obejrzeć, albo jaką anegdotę o Sylwestrze Stallonie zapamiętać.
Niestety teraz muszę wspomnieć o tym, co w książce mi się nie podobało. A było tego sporo. Nie będę ukrywać, że przebijanie się przez narrację Kuby było tutaj najtrudniejsze – czytanie powinno mi sprawiać przyjemność, tymczasem miałam wrażenie, że brnę przez budyń, a przewrócenie każdej kolejnej strony to heroiczny wręcz wysiłek.
Jeśli spotkaliście kiedyś Ćwieka na konwencie (a o to nie trudno, bo autor bardzo chętnie bierze udział we wszelkich fanowskich spędach), to możliwe, że mieliście szansę usłyszeć go przy mikrofonie. Boże, jak ten facet opowiada! Wiem, bo widziałam go w akcji – pierwszy raz zobaczyłam Ćwieka na żywo na Polconie w Bielsku i to właśnie jego panel o Batmanie sprawił, że zakochałam się w konwentach. Niestety, to co czyni z niego świetnego gawędziarza nie sprawdza się na papierze. A całe Stany POPświadomości są zapisane właśnie w taki sposób – jak gawęda starego bajarza snuta nad kuflem piwa.
Musicie sami zdecydować, czy taki styl opowieści wam odpowiada. Rozmawiałam z osobami, których właśnie to w książce urzekło. Mnie wręcz przeciwnie. Niekiedy miałam wrażenie, że Ćwiek napisał książkę dla grona swoich najbliższych znajomych. Możliwe, że będzie się ją łatwiej czytało tym, którzy na bieżąco śledzili wyprawę w internecie albo wręcz brali udział w jej przygotowaniach. Przy czym, nie oszukujmy się – będzie to dość wąska grupa. Ja, jako osoba, która wcześniej o przedsięwzięciu nie czytała, czułam się trochę jak wtedy, gdy na kiepskiej imprezie dosiada się do ciebie obcy człowiek i opowiada o wszystkich swoich znajomych, jakby ich życie miało cię zainteresować, a ty tylko kiwasz głową z nieobecnym uśmiechem i myślisz o małpie napieprzającej w tamburyn. Autor opanował tę technikę do perfekcji na pierwszych 40 stronach wstępu, gdzie opisuje jak doszło do wyprawy, kto to nie był zaangażowany w organizację, ludzie z telewizji, wydawnictwa, agencji reklamowej panie złoty! A tobie tylko migają te kolejne nazwiska przed oczami i myślisz: kij mnie to obchodzi, mów o US of A!
I nawet kiedy bohaterowie trafiają już na tę amerykańską ziemię, opowieść wcale nie nabiera tempa. Kuba nadal stosuje w niej gawędziarskie zabiegi, jak to znienawidzone przez mnie „a teraz opowiem wam anegdotę o księżniczkach Disneya. A więc było tak… Albo nie, wiecie co? Będziecie musieli poczekać, opowiem wam to później”. Można to przeboleć przez pierwsze dwa razy. Przy szesnastym zaczyna się autentycznie cierpieć.
To wszystko sprawia, że część Kuby jest niemiłosiernie rozwleeeczona i wyprana z treści. A zamiast opowiadać o odkrywaniu tych mniej popularnych aspektów amerykańskiej popkultury, częściej skupia się na tym, co uczestnicy wyprawy zjedli, ile czekali na autobus, jak długo stali w korku i kto akurat został w camperze, bo rozbolała go głowa. Nie na tym polega pisanie reportażu. Chyba, że chce się prowadzić bloga dla znajomych – to wtedy trzeba było pisać bloga, a nie książkę. Te wszystkie wady stają się jeszcze bardziej ewidentne w momencie, kiedy kończy się relacja Kuby, a zaczyna część Radka Teklaka. Teklak zawarł u siebie wszystko to, o czym pisał Ćwiek, ale w o wiele bardziej zwięzły, ciekawy i treściwy sposób. Jego część ma 60 stron, ta Kuby – 300. Co każe sobie zadać pytanie, czy relacji z zaledwie trzytygodniowej wyprawy nie należałoby podsumować po prostu w artykule, a nie w formie książki.
Co gorsza, zdaje się, że w czasie pisania do Ćwieka zaczęło docierać, że nie tylko jego relacja, ale i cała wyprawa niekoniecznie wypadły tak, jak sobie wyobrażał. Na samym początku autor zaznacza, że nie chce aby ich wycieczka była jedynie odhaczaniem kolejnych miejsc na liście. Podejście równie ambitne, co trudne do zrealizowania, bo trudno oczekiwać, że przy każdym punkcie wyprawy bohaterowie będą stawać kółeczku, zdejmować z szacunkiem czapeczki i trwać w zadumie nad głębią popkultury. Przy czym momenty refleksji (bo te w książce też się znajdą, może nie tyle nad popkulturą w ogóle, ale na pewno nad niektórymi jej dziełami, jak na przykład wtedy, gdy Kuba tłumaczy dlaczego woli West Wing od House of Cards) przeplatają się dokładnie z tym, czego uczestnicy wyprawy chcieli uniknąć – z suchym „poszliśmy do warzywniaka, w którym kręcili strzelaninę z Ojca Chrzestnego. Zrobiliśmy sobie zdjęcie. To nie było specjalnie interesujące.” Poważnie, narrator wielokrotnie wspomina, że coś, co zrobili nie było zbyt interesujące i że tak właściwie, wolałby pisać o czymś innym (więc… tak jakby… mógłbyś? Proszę?). W jednym rozdziale Ćwiek wspomina nawet o tym, że planował doczytać jakąś książkę, aby dodać kilka ciekawych faktów do wizyty w Salem, ale tego nie zrobił… no bo nie. Aha.
Im bardziej brnęłam w Stany POPświadomości (werbalizując bieżące odczucia w postaci przeciągłych jęków i warczenia, bo ja już tak mam, że przeżywam lektury na głos), tym bardziej docierało do mnie, że problem może leżeć nie tylko w narracji, ale i w pomyśle na całą wyprawę. Uczestnicy stworzyli sobie listę popkulturowych miejsc, które chcieliby odwiedzić, ale zdaje się, że polecieli za ocean w ciemno, nie mając w ogóle pomysłu na to, jak właściwie chcieliby swoją wycieczkę zorganizować, żeby nie skończyła jak to wspomniane wcześniej odhaczanie punktów z listy. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że autor liczył na to, że los sam podsunie im pod nos ciekawych ludzi i historie, co ewidentnie widać w tym, z jaką desperacją opisywał każdą jedną osobę, która weszła z nimi w interakcję. Każda pojedyncza rozmowa z outsiderem, każde pytanie od postronnych musiało zostać zaprotokołowane na kartach książki. I w ostateczności sprawiło, że ta jest po prostu nudna.
Wyobraźcie sobie, że ktoś po trzytygodniowym pobycie w Japonii wraca do Polski i postanawia napisać o tym książkę. Bez konkretnego pomysłu, bez planu. Był, coś zobaczył, no to o tym napisze. No bo dlaczego by nie? Uznalibyście, że to dobry pomysł? Pisanie reportaży z wyprawy to zupełnie inna para kaloszy niż pisanie powieści. Tam jeśli zabraknie ci ciekawych faktów, możesz je po prostu wymyślić, tutaj zaś bazujesz tylko na tym, co rzeczywiście ci się przytrafiło. A co tu dużo kryć, nie każda wycieczka nadaje się na książkę, nawet jeśli jej uczestnicy to znany pisarz i jego znajomi. Czasami jednak lepiej wybrać inną formę – na przykład bloga. Blogowanie jest spoko.
Hej, w końcu coś o tym wiem.
P.S. I choćbyście nie wiem ile mnie przekonywali, zapisywanie imienia bohaterki jako „kreska_” wygląda w druku paskudnie. Noż kurna, jak widelec w oko. Every single time.
Książkę do recenzji podesłało Wydawnictwo SQN.
Przez stany POPświadomości
Kuba Ćwiek, Patryk Jurek, Radek Teklak, Bartek Czartoryski, Kreska_
Wydawnictwo SQN
Liczba stron: 448