W tym roku znalazłam pod choinką wyproszone ilustrowane wydanie Kamienia Filozoficznego w oryginale (bo musicie wiedzieć, że już od kilku lat sukcesywnie wdrażam politykę uprzejmego informowania ludzi o tym, co powinni mi kupić. Technika ta ma swoje wady, bo sama pozbawiam się niespodzianki, ale prezenty są zawsze, ale to zawsze trafione). Tym samym zaczęłam kolekcjonować trzecią już wersję językową Pottera (mam komplet po polsku i japońsku), tym razem wydaną tak pięknie, że nie sposób od niej oderwać oczu. Nie powinno więc nikogo dziwić, że skoro tylko dostałam książkę do rąk, dokładnie zmacałam okładkę i pociągnęłam porządnego niucha farby drukarskiej i kleju do grzbietów, nie mogłam zrobić nic innego jak tylko zasiąść do czytania. Znowu. Chyba jedenasty raz. Ale tym razem ze świeżym spojrzeniem i analizatorską perspektywą.
Do niedawna lubiłam buńczucznie twierdzić, że czytałam Pottera zanim to było modne (dziś takie deklaracje mnie denerwują, więc powoli uczę się gryźć w język zanim najdzie mnie ochota, aby takową wygłosić), a swoją wypowiedź okraszałam zazwyczaj scenką rodzajową z mojego pierwszego kontaktu z serią – mam jedenaście lat, pierwszy raz w życiu wychodzę od fryzjera, który chwilę wcześniej pozbawił mnie warkocza długiego jak pół mojego ówczesnego ciała, w sercu mi lekko, na głowie jeszcze lżej. Po czym spotykam się z ciocią, która od zawsze przynosiła do nas wszelkie nowinki ze świata popkultury i dostaję od niej książkę, ze słowami brzmiącymi mniej więcej: „Poczytaj, spodoba ci się, w Anglii to teraz niesamowicie popularne”.
To był wrzesień 2000 roku. Linia czasowa jest tu dość istotna aby wykazać jak bardzo potteromania polska różniła się od potteromanii zachodniej. Anglojęzyczni czytelnicy zaczęli budować swój fandom już w 1997 roku (wyobrażacie sobie aby teraz wydać u nas podobny bestseller z aż trzyletnim opóźnieniem?), bo każda następna część ukazywała się u nich mniej więcej po rocznej przerwie. My zrobiliśmy to w pięć miesięcy – Kamień Filozoficzny zadebiutował 31 sierpnia, Komnata Tajemnic dwa tygodnie później, a na Więźnia Azkabanu czekaliśmy tylko do końca stycznia 2001 roku.
Patrząc z perspektywy czasu na moją własną budzącą się fascynację pisarstwem J.K. Rowling dziwię się, że zupełnie zapomniałam o tym jak niewiele czasu było mi potrzeba aby się w historii Harrego zakochać – totalnie, na amen i bez ratunku na (jak się dzisiaj okazuje) całe życie. Co nie znaczy, że nasz związek od początku zapowiadał się na udany – przyznam, że z początku Kamień Filozoficzny nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, ot kolejna książka przygodowa, jak wiele innych, które w tamtym okresie czytałam. Czułam, że chętnie sięgnęłabym po następną część, ale wciąż daleko mi było do tego chorobliwego wręcz uwielbienia, którym zacznę pałać do serii za kilka tygodni. Jakiś czas później przeczytałam Komnatę Tajemnic i w tym momencie coś we mnie drgnęło – cała atmosfera tajemnicy i napięcia związana z bazyliszkiem napadającym na mieszkańców Hogwartu zafundowała mi bezsenną noc, kołotanie serca i niezmąconą niczym pewność, że oto stałam się fanką. Odczucie to zostało przypieczętowane niedługo potem, kiedy czytając Więźnia Azkabanu przeżywałam już tak wielką ekscytację odkrywaniem tożsamości Syriusza Blacka, że autentycznie nie spałam przez trzy dni, a ilekroć udało mi się na chwilę zmrużyć oko, śnili mi się Huncwoci. Teraz, piętnaście lat później wiem, że była to reakcja niezdrowa i w doskonale rozumiem przerażenie mojej matki, która widząc jak snuję się po domu niczym zombie i próbuję jej nieskładnie wytłumaczyć całą intrygę z animagami i Bijącą Wierzbą, zabroniła mi czytać Harrego dopóki się nie uspokoję.
I znów – dorosła Megu potrafi sobie racjonalnie wytłumaczyć skąd wzięła się taka reakcja. Podczas gdy angielscy czytelnicy dorastali wraz z Harrym, ja zostałam rzucona na głęboką wodę, przeżywając w kilka miesięcy to, co bohaterowie przeżywali przez trzy lata. Przygody jedenastoletniego Harrego, choć intrygujące, wciąż posiadały jeszcze bezpieczne naleciałości literatury typowo dziecięcej – coś czego Rowling będzie się sukcesywnie pozbywać w następnych latach, zacierając powoli granicę pomiędzy historyjką dla dzieci, a opowieścią dla dorosłych. Początki tego procesu widać już w Komnacie Tajemnic – historia jest tu o wiele bardziej mroczna, momentami autentycznie przerażająca, a czytanie później o przeszłości Huncwotów, okropnej zdradzie Petera i rodzinnych tajemnicach Potterów było obciążone ogromnym ładunkiem emocjonalnym, zdecydowanie za ciężkim dla jedenastoletniej Megu.
Z tamtego okresu zachowałam jeszcze jedno paskudne wspomnienie, które do dzisiaj mnie podgryza i wywołuje wyrzuty sumienia – w dzień po tym jak przeczytałam ostatnią stronę Więźnia Azkabanu, nabuzowana ekscytacją i potrzebą podzielenia się wrażeniami z innymi (coś, co bardzo często odczuwam do dzisiaj) na pierwszej przerwie w szkole powiedziałam bliskiej koleżance o tym kim tak na prawdę był Parszywek. Nie miałam wtedy pojęcia czym jest spoiler, ale widząc jej rozwścieczony wyraz twarzy od razu zrozumiałam jak bardzo destrukcyjny to twór. I jak Boga kocham, do dzisiaj mi za to wstyd.
Moje emocjonalne przeżywanie pierwszym tomów Harrego nie oznacza oczywiście, że choć na chwilę serię porzuciłam. Wręcz przeciwnie, potem było już tylko gorzej. Gdzieś na przełomie roku 2000 i 2001 rozpoczął się u nas największy boom na potteromanię, a ja, jako autentyczne dziecko neostrady, znalazłam się w samym jego środku. To były czasy słynnego portalu Tytusa Hołdysa, chatu fanów na Onecie (nick – Clefairy12. O matko z córką, co ja sobie wtedy myślałam?), pierwszych fanficków, fanartów, a także pierwszych fandomowych waśni pomiędzy różnymi chatroomami i amatorskich tłumaczeń kolejnych tomów. Pamiętam ten wrzesień, przez który przeczołgałam się przed rodzicami na kolanach, aby zawieźli mnie do księgarni na premierę Czary Ognia o północy. Te czasy wspominam jako okres największego jednoczenia się z polskim fandomem Harrego i wspólnego przeżywania każdej sceny książki, od nowa i jeszcze raz i jeszcze, aż do znudzenia. Później wszystko zaczęło się powoli wykruszać – na ekrany kin zaczęły wchodzić filmy i to na nich skupiała się cała uwaga mediów, a na kolejną książkę musieliśmy czekać prawie dwa lata. To ciekawe jak wiele zmieniło się w moim fanowaniu przez ten czas – Zakon Feniksa przeżywałam już bardziej z fanami na zachodzie niż tymi tutaj – do tego czasu nauczyłam się angielskiego na tyle, że czytałam w oryginale i już nigdy więcej nie musiałam czekać na polską premierę o północy.
Teraz, po kolejnej już lekturze Kamienia Filozoficznego muszę przyznać, że jestem zaskoczona. To, że pierwszy manuskrypt J.K. Rowling został odrzucony przez osiem oficyn zanim w końcu zaakceptowało go Bloomsbury jest już w tym momencie częścią legendy i faktem powszechnie znanym (jestem przekonana, że każdy ze wspomnianych wydawców zaczyna dzisiaj desperacko walić głową w ścianę i zgrzytać zębami ilekroć słynne logo HP mignie mu w polu widzenia). Przyznam , że wcześniej nie zastanawiałam się nad nim głębiej, a przynajmniej nie dopóki sama nie zaczęłam parać się recenzjami wewnętrznymi dla wydawnictwa. Widzicie, dostaję do recenzji różne książki, są to jednak pozycje, które wcześniej zostały już wydane w USA, albo są obecnie przygotowywane do wydania. I, o Thorze i wszystkie bogi, niekiedy są to książki tragiczne. Tragicznie słabe znaczy się. A jeśli o takie szmiry bija się wydawcy na zachodzie, to jakim cudem nie poznali się wcześniej na geniuszu Rowling, której książka stoi przecież na o wiele wyższym poziomie – warsztatowo, fabularnie i językowo? Czy wymagania co do jakości manuskryptu zmieniły się aż tak bardzo przez ostatnie kilkanaście lat? Czy to jakiś znak kryzysu na rynku wydawniczym? Upadku etosu branży? Chyba nigdy tego nie zrozumiem.
Nie znaczy to, że Kamień Filozoficzny był powieścią bez wad. Wydaje mi się wręcz, że teraz, znając już całą serię i przeczytawszy setki komentarzy i analiz czytelników z całego świata, o wiele łatwiej jest mi je dostrzec. Tym co najbardziej rzuca się w oczy jest to jak bardzo umowny jest cały regulamin Hogwartu, a także jak bardzo niewychowawcze z pedagogicznego punktu widzenia jest ciągłe przymykanie oka na wybryki Harrego i wręcz nagradzanie go za łamanie zasad (kwintesencją tego jest finałowa scena, w której Gryfoni nagle otrzymują jakieś dwieście dodatkowych punktów i wygrywają puchar domów). Cała kadra nauczycielska zdaje się bohatera wręcz zachęcać do wybryków, a to dając mu Pelerynkę Niewidkę, a to nieregulaminową miotłę i miejsce w drużynie Quidditcha, a to pobłażając mu absolutnie na każdym kroku. Serio, gdyby Harry trafił do normalnej szkoły cała reszta uczniów szczerze by go nienawidziła. Wiedząc jak później będzie wyglądała relacja Harrego z Dumbledorem, trudno pozbyć się wrażenia, że co jak co, ale Albus nie jest najlepszym materiałem na dyrektora placówki edukacyjnej – Hogwart, który zgodnie z porzekadłem ma być „najbezpieczniejszym miejscem na ziemi” okazuje się być pełen niebezpiecznych potworów (Puszek, bazyliszek), dorosłych mężczyzn udających zwierzątka domowe (Pettigrew), a w ramach kozy wysyła się tam uczniów do Zakazanego Lasu, jedynie pod opieką psychicznie niedojrzałego faceta o poczuciu odpowiedzialności pięciolatka (Hagrid). Nie zapominajmy również o Slytherinie – wylęgarni przyszłych przestępców i morderców, celowo zantagonizowanym z całą resztą szkolnej społeczności. Nie wiem czy w czarodziejskim świecie istnieje urząd kuratora, ale jeśli tak to z całą pewnością powinien się przyjrzeć bliżej całej sprawie.
Z drugiej strony już w pierwszym tomie serii da się wyczuć sygnały zwiastujące kierunek, w którym książki pójdą w następnych latach. I jeśli jest jedna rzecz, z którą Rowling od początku radziła sobie bardzo dobrze (o czym pisałam na przykład w niedawnej recenzji Career of Evil) to jest nią misterne tkanie Głównej Tajemnicy. Tutaj oczywiście nie jest ona jeszcze tak skomplikowana jak później – ot, naszym głównym złoczyńcą okazuje się być ktoś, kogo zupełnie nie podejrzewaliśmy. Mimo wszystko było to rzucenie młodemu czytelnikowi wyzwania, którego inni autorzy wtedy nie rzucali – zagadki w literaturze dziecięcej wydawały się zawsze prostsze, mniej angażujące, chyba że mówiliśmy o gatunku typowego children detective novel. Tymczasem Rowling zamiast pisać własną powieść detektywistyczną (do czego dojrzała dopiero niedawno) wplotła jej elementy w dziecięce fantasy. Z resztą nie tylko te – historia Harrego łączy w sobie kryminał, historię o dojrzewaniu, horror, szkolny dramat, a później nawet romans (poważnie, czego tutaj nie było!). Przez cały czas nie uświadczyliśmy tu jednak jednej rzeczy – przypadku. Już w Kamieniu Filozoficznym wyraźnie widać, że cała opowieść i główne zwroty akcji były od samego początku planowane. Imię Syriusza Blacka (w moim pierwszym wydaniu jeszcze Syriusza Czarnego) pojawia się już w pierwszym rozdziale, ważny jest również fakt iż Voldemord nie może Harrego dotknąć, do czego powrócimy jeszcze w Czarze Ognia. No i w końcu jest to pytanie Harrego w jednej z ostatnich scen – dlaczego Voldemort chciał go w ogóle zabić?i tłumaczenie Dumbledore’a, że nie może mu powiedzieć. Zawsze twierdziłam, że jest to bardzo ładna klamra spajająca pierwszy i ostatni tom. A na całą scenę patrzy się zupełnie inaczej, kiedy ma się świadomość tego, że Harry ma tylko jedenaście lat, a Dumbledore już wtedy wszystko wiedział. I jakby nie było, hodował sobie owieczkę na rzeź.
Łatwo jest oceniać książkę, a w raz z nią lapsusy w konstrukcji świata przedstawionego, kiedy ma się za sobą półtora dekady powracania do danej części cyklu i trochę więcej lat na karku. Niemniej jednak mój wewnętrzny cynik mięknie, trzymając w ręku tak śliczne wydanie. Przyznaję, od lat marzył mi się Potter w pełnym kolorze. Ilustracje Jima Kaya pięknie współgrają z całą historią – nie są to typowe, cukierkowe obrazki jakich pełno w książkach dla dzieci, raczej artystycznie nieskrępowana próba ujęcia tego, co w Harrym najlepsze: pozornie dziecięcej historii z mrocznymi detalami, dostrzegalnymi dla dorosłych. Jeśli miałabym tu na coś narzekać, to tylko na to, że nie ma ich na każdej stronie. Bardzo mnie ciekawi to, w jaką stronę pójdzie to wydanie w następnych latach (Bloomsbury ma w planach wypuszczanie kolejnych części przed każdą kolejną Gwiazdką) – czy zaangażują innych rysowników (mam nadzieję, że tak, bo chętnie pooglądałabym ilustracje w nieco innym stylu) i czy następne części ukażą się w jednym tomie (nie jest to bezzasadne pytanie, zważywszy na to jak duża wyszła z tego książka. Z Zakonu Feniksa może wyjść już całkiem nieporęczna cegła)?
Jeśli ktoś zapytałby mnie o to kogo najchętniej widziałabym tu w roli rysownika, bez zastanowienia odpowiem: Makani. Każdy pieniundz bym oddała aby zobaczyć ilustrowanego Pottera z jej grafikami. Nie sposób siedzieć w fandomie HP i ani razu nie natrafić na jej prace. Jeśli kiedykolwiek trafiliście w sieci na fanart, który od razu chwycił was za serce disnejowską kreską i mimiką, a najczęściej hołdował klanowi Malfoyów, najprawdopodobniej patrzycie właśnie na jej rysunek. Dzisiaj artystka porusza się już w zupełnie innej tematyce (o ile mnie pamięć nie myli poszła bardziej w gry komputerowe), ale jeśli ktoś ma ochotę, jej starsze prace znajdzie w archiwach Accio Brain (KLIK) i na jej DeviantArcie (KLIK), a kilka przykładowych rysunków wklejam poniżej.
P.S. Tak, to jest ten typ tekstu, pod którym można się dzielić własną HP historią i podrzucać ulubionych autorów fanartów. Do dzieła!
Miłościwie panująca pani na tych włościach. Miłośniczka popkultury, kotów i surowych pieczarek. Autorka prawdopodobnie najbardziej trefnej nazwy bloga w historii, przez co wszyscy myślą, że pisze o kaktusach. Z wykształcenia japonistka, z zamiłowania tłumaczka audiowizualna.