Właściwie to można było się spodziewać, że po latach oczekiwania na czwarty sezon twórcy wepchną w epizod specjalny wszystko co im się nawinie pod rękę Wiadomo – fani muszą być zadowoleni (a ze mnie jest taka niedzielna fanka Sherlocka, że dopiero teraz zorientowałam się, że Mark Gatiss jest jednym ze scenarzystów…) i wypadałoby osłodzić im czas rozłąki. W związku z tym ci, którzy (tak jak ja) przygotowali się na odcinek rzeczywiście specjalny, całkowicie oderwany od fabuły poprzednich sezonów zostaną w pewnym momencie nieźle zaskoczeni. Ale tylko raz. Dalsze próby powtórzenia tego samego triku wprowadzają zamęt, a scenariusz zamiast grać z widzem, zaczyna się bawić jego kosztem.
Ci jednak, którzy oczekiwali poważnej, przytłaczającej atmosfery wiktoriańskiego Londynu i klimatu historii Conana Doyle’a mogą się poczuć nieco rozczarowani. Upiorna Panna Młoda nawiązuje bardziej do przerysowanej stylistyki pulpowych pennies dreadfuls i choć sili się również na romansowanie z gotyckim horrorem, tytułowy upiór wypada bardziej groteskowo niż przerażająco (zwłaszcza, kiedy straszy Watsona przyjmując pozę atakującego kota. Poważnie – co to było?). Tak więc również i ci, którzy liczyli na mocne fragmenty z dreszczykiem muszą obejść się ze smakiem. Przez dłuższy czas tło historyczne wydawało mi się rażąco przerysowane, kiedy jednak przeanalizowałam dokładnie te elementy, które mi nie pasowały okazało się, że nie zgrzytała mi głównie kreacja kobiet – wpadających w histerię (Emilia Rigoletti), pozujących na klientkę, aby zobaczyć się z mężem (Mary) albo teatralnie obrażających się na umniejszanie ich roli (pani Hudson). Przy czym należy zaznaczyć, że to nie one stanowiły problem, ale postawa mężczyzn, którzy z jakiegoś powodu nie przegapili w tym odcinku ani jednej okazji aby przypominać kobietom gdzie jest ich miejsce (konkretnie – w kuchni, przy herbacie). Co oni mają z tymi kobietami – pomyślałam – życie im nie miłe? Chcą żeby Tumblr ich pożarł na śniadanie? I jak się okazało trafnie wyczułam, że był to zabieg nieprzypadkowy. Ale o tym za chwilę.
Sama zagadka odcinka zapowiadała się bardzo interesująco. Wędrujący trup w sukni ślubnej na ścieżce prywatnej vendetty? Kupuję to. Historia zawierała dokładnie te elementy kryminału, których można było się spodziewać po tle historycznym – duchy, magiczne zmartwychwstania, spirytyzm i oszukiwanie naiwnych za pomocą dymu i luster. Szkoda tylko, że scenarzyści postanowili również zaadaptować te ostatnie na zabieg narracyjny – okazuje się bowiem, że cała intryga nie była niczym innym jak tylko próbą zwodzenia widza za nos. Na prawdę liczyłam tutaj na odpowiednio zaskakujące rozwiązanie tajemnicy. A niech im będzie, jakoś przeżułabym tą lady Carmichael ukrywającą się pod welonem (bo jestem pewna, że tak właśnie skończyłaby się ta historia, gdyby cały odcinek rozgrywał się w przeszłości). Niestety chwilę później twórcy puścili się barierki, niejako przyznając, że część wiktoriańska miała jedynie posłużyć za środek do konkluzji na pół gwizdka.
No i mamy jeszcze ten subtelny jak uderzenie krzesłem w łeb wątek emancypacyjny. Wracamy znowu do uciemiężonych kobiet, które demonstracyjnie mordują mężczyzn i siebie nawzajem, aby udowodnić, że…no cóż – są uciemiężone. Nie zauważyłam aby któryś z bohaterów zająknął się choć słowem na temat tego, że zabijanie kogokolwiek (nawet plugawych mężów) niekoniecznie przysłuży się sprawie kiełkującego feminizmu. Usłyszałam za to płomienną przemowę Sherlocka (przypominam – mężczyzny), na temat niedoli wiktoriańskich kobiet, podczas której rzeczone niewiasty stoją bez słowa z wzrokiem wbitym w ziemię. Och, dzięki ci Sherlocku za ten moment przytomnej analizy. Uratowałeś dzień. I jeszcze tak na marginesie – sufrażystki jako jakiś dziwny odpowiednik Ku Klux Klanu, nucące mantry w podziemiach kościoła? Poważnie? Cóż też one mogły tam mamrotać, hmm..?
Nawet patrząc na całość przez okulary wrodzonego cynika nie mogę nie przyznać, że pierwsza część odcinka była zdecydowanie lepsza. I jeszcze pierwszy przeskok w czasie, gdy nagle okazuje się, że całość tak na prawdę wiązała się ze sceną w samolocie, był do przełknięcia. Nie powiem, zareagowałam na niego całkiem entuzjastycznie. Możliwe, że wyrwało mi się nawet krótkie „wow” pod nosem. Niestety po pierwszym przeskoku pojawił się kolejny i jeszcze jeden i jeszcze, przeskok w przeskoku, szkatułka w szkatułce, a ja, no cóż – pogubiłam się tak bardzo, że w chaotycznej pogoni za sensem fabuły zapomniałam o radości z oglądania. I jeszcze ten wątek narkotyków, który wyskoczył nie wiadomo skąd. Nie wiem, czy twórcy zdają sobie z tego sprawę, ale wykorzystanie ostrego haju w roli zabiegu narracyjnego przy jednoczesnym sarkaniu na to jakie narkotyki są złe niekoniecznie jest dobrym pomysłem.
Zastanówmy się na chwilę nad tym, jaki był główny sens całego odcinka. Czy miał opowiedzieć kryminalną zagadkę upiornej panny młodej? Nie, bo ta nigdy nie zostaje rozwiązana. Czy miał być głosem w feministycznym dyskursie? Hoho, jeśli tak, to słabo mu to wyszło. Nie, celem całej historii (kiedy już obierzemy ją z motywów wiktoriańskich i ćpuńskich wizji) miało być rozwiązanie przez Sherlocka zagadki powrotu Moriartiego i poinformowania widza, że ten rzeczywiście zginął. Ale, że Sherlock wie, co ten planuje. Czy jednak nie zginął..? W każdym bądź razie mam ogromny problem z tym zakończeniem. Bo jeśli tylko o to chodziło, to Upiorna Panna Młoda okazuje się być niczym innym jak ogromnym przerostem formy nad treścią.
Dodatkowo trudno nie zauważyć jak bardzo fanowska była to produkcja. Napisana przez fanów (Moffat i Gatiss fanfickują tu aż miło) dla fanów. Ilość nawiązań do poprzednich serii była tak duża, że ze wstydem przyznam – połowy z nich po prostu nie wyłapałam, bo fanka Sherlocka ze mnie umiarkowana i cały serial widziałam tylko raz. Niemniej jednak wyraźnie widać, że całość była skalkulowana na fanservice i pewnie tak jak przeciętnemu widzowi mnie też trudno było się w odcinku odnaleźć. Poza tym nie podobało mi się rażące, dowcipne zacięcie scenariusza. Nie sądzę aby Sherlock potrzebował aż tylu żartów – w końcu nie jest komedią. Chociaż akurat pod tym względem mogłam ulec złudzeniu oglądania odcinka w kinie, w którym widownia śmiała się absolutnie na każdej pojedynczej scenie, nawet wtedy, kiedy nie było w niej nic śmiesznego.
Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o filmiku wyświetlanym przed seansem, bo cały jego zamysł wydał mi się niezwykle osobliwy. Była to krótka zajawka, na której Moffat zabierał nas na wycieczkę po planie i szczegółowo objaśniał wszystkie ciekawostki i nawiązania ukryte w scenografii. Czyli co de facto zrobił? Otóż Moffat nakręcił wideo, w którym po kolei wskazywał nam palcem absolutnie wszystkie eastereggi, jakie zdołał wymyślić. Czy może być bardziej desperacki sposób błagania widza: „kooooochaj mnie, zobacz jak ja fanię razem z tobą, jestem tak bardzo sherlocked!!!” ?
A teraz wyobraźcie sobie, że Whedon zrobiłby to samo przed seansem Avengers.
Jestem święcie przekonana, że znajdzie się mnóstwo osób, dla których Upiorna panna młoda będzie odcinkiem idealnym, spełniającym wszystkie fanowskie potrzeby. Ja jednak do nich nie należę. Nie mogę jednoznacznie stwierdzić, aby nowy odcinek mnie rozczarował. Raczej udowodnił mi, że czekanie z kręceniem kolejnych sezonów działa jedynie na niekorzyść serialu. Tak długa przerwa sprawi, że nowe odcinki będą miały poważny problem z osiągnięciem poziomu, który fani zdołają sobie w międzyczasie wymarzyć. I właśnie z myślą o nich twórcy będą do serialu wciskać absolutnie wszystko, tylko po to aby ktoś, a głównie wierny fandom, był zadowolony.