Jak i wiele innych trendów (bo nie możemy tu zapomnieć o zapoczątkowaniu szału na wieloczęściowe sagi filmowe, ani niechlubnego zwyczaju dzielenia ostatniej książki cyklu na dwa filmy) moda na YA w kinie wybuchła z pełną mocą w czasach Harrego Pottera. Wkrótce po nim na ekrany powróciły Opowieści z Narnii i pojawiły się, co nie powinno nikogo dziwić, niezliczone próby naśladownictwa, bardziej lub mniej udane (z reguły – mniej). Producenci zachodzili w głowę, jakby tu uszczknąć dla siebie odrobinę sukcesu młodzieżowego fantasy, ale chyba nikogo nie zaskoczył fakt, że żadna z tych prób nie powtórzyła sukcesu pierwowzoru, od Percy’ego Jacksona przez Ucznia Czarnoksiężnika i Złoty Kompas aż po śmieszne popłuczyny w stylu Ciemność rusza do boju. Nie mam tutaj zamiaru w jakikolwiek sposób ubliżać wspomnianym seriom – Narnię jako książkę absolutnie uwielbiam, a z drugiej ręki wiem, że powieści Ricka Riordana są całkiem zacne, trudno jednak nie zauważyć, że były to wielotomowe cykle, których nigdy nie udało się przenieść na ekran w całości, bo ludzie po prostu nie chcieli płacić za ich oglądanie. Jeśli spojrzymy uważniej na wspomniane filmy, a raczej na ich książkowe pierwowzory, zauważymy, że są to zupełnie różne historie, które spotkało to nieszczęście, że zdecydowano się je zekranizować na fali popularności przygód jednego słynnego czarodzieja, a przez to wrzucono je wszystkie do tego samego wielkiego wora z etykietką „fantasy dla nastolatków” (przeczytajcie zaraz po sobie Narnię i Złoty Kompas, a zrozumiecie o co mi chodzi).
Nie wątpię, że w pewnym sensie wiązało się to ze zmęczeniem materiału – w końcu ileż razy w roku można oglądać film o pozornie zwykłym dziecku, które trafia do magicznej szkoły, albo musi uratować świat za pomocą nowoodkrytych magicznych mocy? Nie żeby taki motyw zupełnie stracił rację bytu, bo topos wybrańca z naszej kultury nie zniknie nigdy (zresztą, dlaczego mielibyśmy tego chcieć?), jednak te kilka lat temu, kiedy wszystkim w Hollywood wydawało się, że zbiją fortunę na opowieściach o magii dla nastolatków, dało się odczuć, że widzowie mają już dość. Paradoksalnie, najlepiej może wyjść na tym seria, o której wówczas mówiło się, że najbardziej ucierpiała przez popularność HP. Mam tu na myśli książki o Artemisie Fowlu. Artemis miał tego pecha, że powstawał praktycznie w tym samym okresie co Harry i chcąc nie chcąc, wyrósł mu na konkurenta, choć opowiadał zupełnie inną historię. Z pojedynku mały czarodziej contra mały geniusz-relatywista, który pokusił się na okradanie ludu wróżek, Harry wyszedł obronną ręką, a prawa filmowe do Artemisa przez kilkanaście lat leżały odłogiem. Aż do tego roku, kiedy gruchnęła wieść, że Kenneth Branagh ma wyreżyserować pierwszy film dla wytwórni Disneya. I jak dla mnie filmowy powrót do klimatu wczesnych lat dwutysięcznych może się okazać strzałem w dziesiątkę – w tym momencie Artemis będzie mógł spokojnie pozbyć się łatki podgryzacza sukcesu HP, a co więcej – może okazać się podmuchem świeżości w kinie młodzieżowym, którego fani znudzeni są obecnie zupełnie innymi motywami.
Po Harrym Potterze nastał mroczny okres, o którym wszyscy wolelibyśmy zapomnieć. Era Zmierzchu i romansów paranormalnych. Maszkara, który dziwnym trafem wciąż nie chce (głównie w literaturze) zdechnąć, choć wydawałoby się, że większość czytelników ma jej już serdecznie dosyć i że potencjał gatunku został całkowicie wyczerpany. Jeśli chodzi o samo kino to na całe szczęście motyw miłości pomiędzy człowiekiem i magicznym stworzeniem (czymkolwiek by ono nie było, a kombinacje były zaiste przeróżne) nie doprowadził do powstania aż tak wielu produkcji i na dobrą sprawę poza Zmierzchem żadna nie mogła liczyć na większą popularność. Bo co też właściwie można do tego gatunku zaliczyć? Beastly, Vampire Academy, Piękne Istoty i Dary Anioła? Pułapka romansów paranormalnych polega na tym, że najczęściej nie mają do zaoferowania nic więcej poza byciem, po prostu, kiepską love-story skierowaną do dość wąskiej publiczności – młodych dziewcząt i ewentualnie tych chłopaków, którzy będą kochać je na tyle, aby zgodzić się na wspólne wyjście do kina. Smrodek związany z tym okresem wiąże się głównie ze sztandarowym jego produktem, bo nie można odmówić historii Belli i Edwarda marketingowego sukcesu, o którym dyskutować będziemy jeszcze przez wiele lat, ze względu na konsekwencje jakie sprowadził do światowego boxoffice’u w postaci niesławnego Greya. Niemniej jednak kino młodzieżowe potrzebowało czegoś bardziej uniwersalnego – historii, która przemówi równie mocno do damskiej jak i męskiej części widowni oraz wyjdzie poza bezpieczne ramy romantycznych dramatów.
Kroniki Księżycowe – Marissa Meyer
Jak głosi pismo – „nie będziesz pisać o YA, nie wspominiając o tym jak bardzo wielbisz Cinder„. Już niezliczoną ilość razy pisałam o tym, że książki Meyer to moje ulubione YA, nic więc dziwnego, że gdyby trafiły kiedyś do kin, stałabym pierwsza w kolejce po bilety, drapiąc i gryząc w walce o najlepsze miejsca. Przygody Cinder i spółki idealnie nadają się aby zrobić z nich całą serię filmów, zwłaszcza teraz, kiedy klimaty science-fiction zapewne znów wrócą do łask na fali popularności Gwiezdnych Wojen. Kroniki Księżycowe mają tą przewagę nad konkurencją, że oferują naprawdę ciekawą historię – poza tym, że każda książka jest de facto retellingiem innej baśni, kolejne części łączą się zgrabnie w jedną spójną całość, uzupełniając fabularne luki i posługując się kodem kulturowym, który zna absolutnie każdy (w jakim innym filmie szukanie eastereggów polegałoby na metatekstualnych nawiązaniach do klasycznych baśni?). Nie można też zapomnieć o fantastycznych bohaterach – oddałabym pół królestwa za możliwość zobaczenia kapitana Thorne’a na ekranie. I choć internet pełen jest fancastów, obawiam się, że nieumiejętny dobór aktorów mógłby film całkowicie rozłożyć. Dlatego w tym przypadku dobry casting będzie kluczem do sukcesu – fakt, bohaterowie to w większości nastolatkowie, ale w mojej głowie większość z nich posiadała o wiele więcej charyzmy niż większość aktorów, którzy aparycją nadawaliby się do danej roli. Jeśli ktoś jeszcze potrzebuje zachęty, rzucam trzy hasła: cyborgi, księżniczki, viva la revolution.
Status: Prawa do ekranizacji zostały sprzedane. Wytwórni jeszcze nie ujawniono.
Trylogia Grisha – Leigh Bardugo
Tym co w serii Bardugo intryguje najbardziej są inspiracje słowiańskim folklorem – państwo Ravka, w którym rozgrywa się akcja, stylizowane jest na dziewiętnastowieczną Rosję. A ponieważ jest to wizja zaistniała w umyśle amerykańskiej pisarki, której stopa nigdy na mateczce Rosyji nie postała, dostajemy obraz pełen romantycznej fantastyki, mistycznej i głębokiej duchowości, w którym dzicz puszczy przeplata się z mrozem srogiej zimy. Ale hej, w końcu to fantasy, dlaczego więc nie mielibyśmy się przy okazji doskonale bawić? Seria ma swoje wady, ale nie będę ukrywać, że przeczytałam ją z przyjemnością i chętnie ujrzałabym ją na ekranie, zwłaszcza, że słowiańskie motywy mają tu ogromny potencjał estetyczny – w rękach dobrych speców od kostiumów i efektów specjalnych mogłoby z tego wyjść coś zachwycającego (a lalki w kostiumach grishy schodziłyby jak świeże bliny, ale ćśśśś…nie powiedziałam tego).
Status: Prawa do ekranizacji zostały zakupione przez Dreamworks. Film ma wyprodukować David Heyman (Harry Potter).
Trylogia Córka Dymu i Kości – Laini Taylor
Córka dymu i kości była dla mnie jednym z największych książkowych zaskoczeń w życiu. Sięgnęłam po nią w chwili ogromnej słabości, skuszona intrygującą okładką i nie spodziewałam się po niej niczego poza kolejnym pustym romansem opakowanym w szczątkową fabułę. Jak ja lubię być tak zaskakiwana! Seria Taylor okazała się być jedną z najbardziej wyjątkowych historii o miłości, jaką zdarzyło się czytać. Nie przeczę, w dużej mierze to wciąż romans paranormalny, ale setting całości jest niepowtarzalny – wystarczy powiedzieć, że zadaniem głównej bohaterki jest zbieranie zębów dla jej opiekuna, wyglądającego jak skrzyżowanie barana z człowiekiem, który tworzy z nich…no właśnie. To seria, do której hasło chimera pasuje najlepiej ze wszystkich. W pewnym momencie pojawia się w niej scena, w której anioły zostają przyjęte na audiencji w Watykanie. Serio, jest aż TAK niesamowita.
Status: W 2012 roku prawa do ekranizacji kupiło Universal Pictures. W chwili obecnej film ma wybranego reżysera i scenarzystkę.
Z mgły zrodzony – Brandon Sanderson
No dobrze, technicznie rzecz biorąc seria Sandersona nie podpada pod young adult, jedyne, co ma z nim wspólnego, to wiek głównych bohaterów. Ale te książki tak bardzo zasługują za ekranizację! Ogólnie rzecz biorąc, jestem zdania, że Sanderson jako twórca fantasy jest wciąż ogromnie niedoceniany, zwłaszcza w Hollywood – od dawna powtarzam, że jego nazwisko powinno się wymieniać jednym tchem obok Tolkiena, Martina i C.S. Lewisa. I jeśli jest jeden powód, jakim można wytłumaczyć fakt, iż filmy na podstawie jego książek jeszcze nie nabijają kasy żadnej wielkiej wytwórni to będzie to, że jego światy są zbyt skomplikowane, fabuła zbyt rozbudowana, a intrygi tkane jak koronka – potrzeba naprawdę zdolnego scenarzysty, aby przekształcić te wielkie tomiszcza (ponad 700 stron każdy, a sięgnijcie po Archiwum burzowego światła żeby zrozumieć, co to znaczy „epickie fantasy”) w spójną historię. Osobiście wystarczyłby mi tylko jeden film – Z mgły zrodzony sprawdziłby się doskonale jako samodzielna produkcja – ma odpowiednie tempo, fantastycznych bohaterów i jakieś tysiąc pięćset zwrotów akcji i epickich scen, jakby pisanych specjalnie pod ekranizację.
Status: Prawa do ekranizacji zostały sprzedane obco brzmiącemu Paloppa Pictures, ale umowa ze studiem wygasła i te wróciły do autora w zeszłym roku. Od tamtej pory nie pojawiła się informacja, aby jakakolwiek wytwórnia była nimi zainteresowana. Shame!
Inne
Na koniec zostawiłam sobie najświeższe serie, które zadebiutowały niedawno i jeszcze nie zostały zakończone, albo których nie miałam okazji nadrobić. To właśnie je miałam na myśli, pisząc o inspiracjach kulturą antyczną. bowiem fabuła zarówno The Winner’s Curse jak i Ember in the Ashes (które nie wiadomo czemu wydano u nas pod oryginalnym, angielskim tytułem) obraca się wokół niewolnictwa, zderzenia klas społecznych i polityki wyraźnie inspirowanej starożytnym Rzymem. W serii Marie Rutkowski główna bohaterka Kestrel kupuje na targu niewolnika, z którym bardzo szybką zaczynają ją łączyć cieplejsze uczucia, wkrótce jednak okazuje się, że Arin trafił do jej pałacu nie przez przypadek. W Ember in the Ashes z kolei para głównych bohaterów to niewolnicy, którzy zupełnie niezależnie od siebie zostają wciągnięci w sieć politycznych spisków na dworze w brutalnym imperium, w którym niesubordynację karze się śmiercią. No jest jeszcze Czerwona Królowa, o której już kiedyś pisałam. Wiem, że nie wszyscy zachwycali się nią tak samo jak ja, ale nie zmienia to faktu że książka świetnie sprawdziłaby się na ekranie – połączenie X-men z lepszą wersją The Selection zawsze będzie grało. Zawsze. We wszystkich tych historiach główną rolę odgrywają bardziej wątki przygodowe niż obyczajowe i podczas gdy dystopijne inspiracje są tu wciąż bardzo mocno widoczne, tym co wyróżnia je od Igrzysk Śmierci, czy Niezgodnej jest o wiele bardziej baśniowy setting, zakrawający już bardziej na klasyczne fantasy, a nie głębszą refleksją nietkniętą opowiastkę dla nastolatek.
Status: The Winner’s Curse – jedyna pozycja na liście, do której prawa wciąż są wolne. Ember in the Ashes – film nakręci Paramount. Jeśli wierzyć IMDB, premiera ma mieć miejsce już w 2017 roku. Czerwona Królowa – ma powstać w Universalu, a niedawne plotki sugerują, że reżyserią jest zainteresowana Elizabeth Banks.