Myślę, że każdemu szanującemu się blogerowi popkulturalnemu przyda się mieć w szufladzie kilka tekstów na tematy uniwersalne i powszechne, które raczej szybko się nie zdezaktualizują. Tak, żeby napisać coś jasno raz, a potem tylko wyciągać linka z rękawa przy odpowiedniej okazji. Jeden taki już mam – ten o czytelnictwie. A teraz przyszedł czas na poprawność polityczną w popkulturze. Bo co jak co, ale końca tej dyskusji nie zobaczymy jeszcze długo.
Tym razem do pisania natchnęła atmosfera wokół ostatnich zmian w Atomówkach. Ale równie dobrze mogła mnie też natchnąć każda inna z aferek, które regularnie przetaczają się przez Internet z impetem starego walca. Idris Elba w roli Bonda, czarnoskóra Hermiona w teatrze, czarnoskóry stormtrooper, homoseksualny Iceman, nowy Star Trek z kobietami w głównych rolach, kobieta Doktor. Dyskusje towarzyszące tym wydarzeniom zwykle kończą się tak samo: obóz obrońców świętej normalności dokłada kolejną warstwę drutu kolczastego do ogrodzenia swojej fortecy, a postępowcy załamują ręce nad intelektualnym betonem ignorantów.
Ten tekst ma mi (między innymi) posłużyć za wyjaśnienie, dlaczego w mojej części Internetu błyskawicznie zarabia się banem w twarz za użycie pewnych pożal się Boże „argumentów” albo głupich, szkodliwych sformułowań. Nie dlatego, że nie dopuszczam w komentarzach żadnej dyskusji, ale ponieważ nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że nie usuwając pewnych wypowiedzi, pozwalam na sprowadzanie dyskusji do poziomu rynsztoka. Poza tym duża część z jakże „szerokiego” wachlarza argumentów tych, którzy drżą o przyszłość świata w obliczu Thora kobiety… to po prostu nie argumenty, ale sztuczne chochoły i nie ma sensu z nimi dyskutować.
To nie jest tekst dla osób, które na widok kolejnego newsa o czarnoskórym czy homoseksualnym bohaterze w mainstreamie plują jadem, zatykają uszy i wywrzaskują refren o dyktaturze politycznej poprawności. Ale hej, zawsze warto spróbować, więc nie zniechęcajcie się i czytajcie dalej. To tekst dla tej milczącej większości, która internetowym wojenkom przygląda się z dystansu i prawie nigdy nie zabiera głosu. Dla tych, którzy nie potrafią wytłumaczyć dlaczego czarny Kristoff w musicalowej wersji Frozen im przeszkadza, ale jednak czują się źle na myśl, że do takiego castingu doszło. Dla tych, którzy wierzą, że dyktat politycznej poprawności naprawdę istnieje i coś tam w kulturze psuje. A piszę do was dlatego, że doskonale wiem, jak się czujecie – bo jesteście mną sprzed kilku lat.
Kwestia definicji
Zacznijmy od tego, że większość internautów tak naprawdę nie rozumie, czym jest polityczna poprawność. Przez lata utarło się, że termin political correctness pojawia się w sieci głównie w bardzo antagonizującym kontekście i automatycznie uruchamia wdrukowany system skojarzeń i reakcji. Mianowicie: gwałtowny, najczęściej wulgarny sprzeciw (i umówmy się – twórcy serwisów internetowych doskonale zdają sobie z tego sprawę). Doszliśmy do takiego momentu, że nie można poinformować opinii publicznej o pojawieniu się postaci, która nie jest białym heteroseksualnym mężczyzną, żeby nie przeczytać pod spodem uwagi o wpychaniu PC gdzie popadnie. Tymczasem polityczna poprawność to nie mistyczny ruch walczący o władzę nad światem, ale zachęta do używania języka wyrażającego szacunek dla drugiej osoby, zwłaszcza mniejszości. Clou całego semantycznego nieporozumienia najlepiej oddaje Neil Gaiman, pisząc:
I started imagining a world in which we replaced the phrase “politically correct” wherever we could with “treating other people with respect”, and it made me smile.
Innymi słowy najbardziej zacietrzewieni obrońcy normalności najczęściej sami nie wiedzą, że walczą nie tyle z polityczną poprawnością, co z ideą reprezentacji. There, you have it. Przynajmniej teraz wiecie, jak to nazwać. Reprezentacja polega na wprowadzaniu do kultury bohaterów, którzy swoim wyglądem, naturą i charakterem będą odzwierciedlali strukturę współczesnego społeczeństwa, zwłaszcza jeśli w wyniku pewnej wypadkowej dziejów i społecznej niesprawiedliwości wcześniej tego miejsca w mainstreamie im odmawiano. Albo jeśli dotychczas pojawiali się w nim nie jako reprezentanci konkretnej mniejszości, ale ucieleśnienie zbioru stereotypów z tą mniejszością związanych.
Kochany biały heteroseksualny mężczyzna
Jednak z jakiegoś powodu, czy też może lepiej byłoby powiedzieć – w wyniku całych dekad karmienia się konkretnym rodzajem dzieł, wiele osób uznaje, że w kulturze jest miejsce tylko na jeden status quo: na białego heteroseksualnego protagonistę. Więc każde odstępstwo od tej utartej normy odbierają jako atak nie tylko na swój osobisty ogląd świata, ale na całą cywilizację. I są gotowi dać się pokroić, byleby tylko ten szkodliwy schemat zachować. No dobrze, może nie pokroić, bo poza siecią najbardziej zajadli komentatorzy zwykle tracą rezon, ale pół nocy będą napierdalać w klawisze, żeby lawiną komentarzy udowodnić, że rozmawiają z durnym lewakiem.
Lekiem na całe zło jest prosty, ale najczęściej trudny do zaakceptowania wniosek, że nie jesteśmy wyznacznikiem normalności. Ba, nawet nasze homogeniczne polskie społeczeństwo nie jest wyznacznikiem niczego w świetle popkultury, bo ta, którą masowo konsumujemy, jest w głównej mierze amerykańska i bazuje na innej strukturze społeczeństwa. W przypadku chociażby koloru skóry bohatera jesteśmy tak przyzwyczajeni do białości, tylko dlatego, że nauczyły nas tego lata obcowania z takim a nie innym typem bohatera – tak zostaliśmy wychowani bo, dumajcie nad tym, dzieła naszego dzieciństwa miały reprezentację w głębokim poważaniu. Jeden typ protagonisty nie jest dany raz na zawsze i nie stanowi podwalin naszej cywilizacji, bo, obczajcie to, nie żyją w niej sami biali hetero ludzie.
Casus czwartej Atomówki
Więc weźmy tę naszą nieszczęsną czwartą Atomówkę – Bliss. Jej nieszczęsność objawia się tym, że jest czarna. Albo przynajmniej w jakimś stopniu niebiała, bo deklaracja konkretnej rasy nigdy w jej kontekście nie pada. Według niektórych wprowadzenie czarnoskórej Atomówki, podczas gdy pozostałe trzy są białe jest „wpychaniem czarnych do serialu na siłę”. Zauważyliście kiedyś, że kolejny biały bohater nigdy nie jest nigdzie „wpychany na siłę”? On po prostu jest, bo zawsze znajdzie się dla niego miejsce – jest defaultem, błędnie uznawanym za wyznacznik normalności. Tymczasem próba wprowadzenia do danego dzieła jakiejkolwiek postaci odbiegającej od przyjętego schematu białego heteroseksualnego mężczyzny staje się z miejsca przedmiotem kontrowersji i deklaracją polityczną ze strony twórców.
To miecz obosieczny, bo z drugiej strony Bliss od razu została poddana dokładnej analizie pod kątem tego, czy aby na pewno dobrze reprezentuje czarnoskórą mniejszość. I oczywiście okazało się, że nie, bo jej delikatne wcięcie w talii to „przykład na seksualizowanie czarnoskórych kobiet w popkulturze” (*jęk*, do skrajności przejdę później). Z jednej strony źle, z drugiej też niedobrze. Współcześni twórcy mają ciężki orzech do zgryzienia, bo nawet jeśli chcą wprowadzić u siebie odrobinę reprezentacji, kreacja nowego bohatera zostanie dokładnie przebadana, a każda cecha jego charakteru – zmierzona pod kątem potencjalnej stereotypizacji. Z białymi postaciami się tego nie robi. A jak można rozwiązać ten problem? Wprowadzając jeszcze więcej postaci wymykających się schematom – tak żeby mogły być po prostu postaciami, z całym wachlarzem wad i zalet, a nie światopoglądową deklaracją czy zwykłym tokenem do odhaczenia mniejszości z listy.
Dodajmy też, że mówimy tu o sytuacji, kiedy Bliss nie jest wynikiem żadnego remake’u, ale całkowicie nową postacią. I nawet to nie pozwoliło jej uniknąć oskarżeń o wciskanie się ze swoją rasą tam, gdzie nikt jej nie chce. A przecież bardzo często słyszy się, że zamiast „zawłaszczać” znanych wcześniej bohaterów, zmieniając im kolor skóry (Mroczna Wieża), płeć (Doctor Who), czy nawet odkrywając dla nich inną orientację (Iceman), mniejszości powinny kreować własne postaci. Podkreślmy – mniejszości powinny. Nie twórcy, którzy mają autentyczny wpływ na kształt fikcyjnej społeczności, ale właśnie ta pokrzywdzona, często bezsilna na polu kreacji kultury mniejszość. Zawsze mnie zastanawiało, czy ludzie wygłaszający takie uwagi mają świadomość tego, że dokonują przerzucenia odpowiedzialności na, bądź co bądź, ofiary pewnego systemu myślenia. A może wręcz doskonale zdają sobie sprawę z tego, że takie stworzone od zera i to przez mniejszych twórców postacie mają minimalne szanse na przebicie się do zbiorowej świadomości, o filmowych adaptacjach nie wspominając. I to im bardzo odpowiada.
Stawianie chochoła
W pewnym momencie internetowych dyskusji zawsze musi paść „argument” ostateczny. Czyli pojawia się śmieszek, który sądzi, że żelazną logiką pytania: „Co dalej? Czarna Atomówka lesbijka na wózku?!” rozpiernicza system i dokonuje erystycznego szach-mat, od którego oponentom przepalają się zwoje mózgowe. U mnie jest to rzeczywiście argument ostateczny, bo po czymś takim delikwent dostaje plonka szybciej niż zdąży powiedzieć „nie jestem rasistą ALE”. Ludzie, na litość wszelką, takie gadanie jest bezbrzeżnie głupie, bo dyskutuje nie z realnym zjawiskiem, ale z chochołem, którego ktoś sobie sam wymyślił, postawił i chce go okładać kijem. Tacy bohaterowie w kulturze nie istnieją i, co więcej, nikt absolutnie nie ma zamiaru ich tworzyć, a przynajmniej nie po to, żeby celowo działać na nerwy obrońcom normalności. To nie jest tak, że zatrudniając czarnoskórą aktorkę do roli Hermiony w Przeklętym Dziecku, twórcy pomyśleli: „O ja pierdziu, teraz to wam dowalimy, tradycjonaliści. W następnym sezonie z Harry’ego zrobimy geja, a Weasleyowie będą Żydami”. To po prostu nigdy nie miało miejsca. Więc przestańcie używać tego hasła w dyskusjach, bo ani to śmieszne, ani mądre.
Innym popularnym chochołem jest drżenie o poprawność historyczną. Drżenie to praktycznie zawsze pojawia się w rozmowie o dziełach, które absolutnie nie mają w sobie nic historycznego, a większość przedstawionych postaci jest fikcyjna. Dobru historii zagraża, kto by pomyślał, również czarnoskóra Atomówka, ponieważ historycznie poprzednie Atomówki były białe. Biały zawsze był też Bond, a Doktora Who zawsze grał mężczyzna. Więc jakiekolwiek zmiany na tym polu zaburzają jakąś dziwnie pojętą historyczność, która najwyraźniej odrzuca jakiekolwiek postęp i zmiany. Wtedy to właśnie pada wydumany zarzut: „A gdyby Martin Luther King był w filmie biały? A gdyby Jan Paweł II był czarny? Jakbyście wtedy się poczuli?”. Prawdopodobnie poczulibyśmy się nijak. Bo to dyskutowanie z gdybaniem, czczym wymysłem, który nie ma żadnego podparcia w rzeczywistości. Ani w filmie, ani w telewizji nikt nie zmieni koloru skóry postaciom historycznym, bo nie ma takiej potrzeby (wygląda to nieco inaczej w teatrze). Nie znaczy to, że przy postaciach fikcyjnych taka potrzeba istnieje, po prostu w ich przypadku ta cecha wyglądu nie ma żadnego znaczenia. Dopóki dana cecha bohatera: kolor jego skóry, płeć, pochodzenie etniczne nie są ważnym elementem kreacji danej postaci, to jakakolwiek zmiana na tym polu nie powinna wywoływać tak skrajnych emocji. A jeśli już ktoś wpadnie na pomysł obsadzenia białego aktora w roli Luthera Kinga, to przedyskutujmy najpierw jego wizję artystyczną, zanim sięgniemy po widły.
Representation matters
Na marginesie dodam – dziwi mnie, że wciąż musimy prowadzić tę dyskusję w czasach, w których istnieje Hamilton. Musical o historii USA, w którym Ojców Założycieli grają niebiali aktorzy pobił wszelkie rekordy kasowe na Broadwayu i odniósł niesamowity sukces. Fakt, iż Jerzego Waszyngtona gra tam czarnoskóry Christopher Jackson nie tylko nie zniszczył mitu założycielskiego USA, nie doprowadził też do eksplozji Białego Domu ani zrewidowania któregokolwiek etapu amerykańskiej historii. Wręcz przeciwnie – dzięki niemu mnóstwo ludzi zainteresowało się historią Ameryki, zwłaszcza ci z biedniejszych warstw społecznych, których nigdy wcześniej ten temat nie interesował. Hamilton przemówił do młodego odbiorcy jego własnym językiem (rapem) i pokazał, że wygląd zewnętrzny nie jest barierą nie do przeskoczenia, nawet w produkcji historycznej. To idea reprezentacji w pigułce. Używałabym Hamiltona jako koronnego przykładu w każdej tego rodzaju dyskusji, gdybym nie miała dobitnej świadomości, że pewnego mentalnego betonu nie da się skruszyć nawet najlepszym młotem.
Ale na tym właśnie polega reprezentacja – na pokazywaniu odbiorcy, że może w dziełach kultury odnaleźć odbicie samego siebie. Wiecie dlaczego Whoopie Goldberg zapragnęła zostać aktorką? Bo zobaczyła w Star Treku Nichelle Nicols w roli Uhury i dotarło do niej, że może. To, co niektórym wydaje się być wciskaniem na siłę pewnego rodzaju postaci, dla innych będzie pierwszą okazją do utożsamiania się z kimkolwiek na ekranie. Nie zdajemy sobie z sprawy z tego, jak ważne może to być dla reprezentanta mniejszości, ponieważ jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, kiedy większość bohaterów popkultury jest do nas w jakiś sposób podobna i dla nas to normalna sytuacja. Dlatego właśnie reprezentacja jest tak niesamowicie ważna.
Nie jestem rasistą, ale…
To zastanawiające, że wojenki o polityczną poprawność w kulturze wybuchają często o te dzieła, których większość z nas i tak nie obejrzy. Szczerze wątpię, czy ktokolwiek pomstujący na czarnoskórą Hermionę rzeczywiście planował wycieczkę do Londynu na wystawienie Przeklętego Dziecka albo miał zamiar włączyć Cartoon Network i obejrzeć nowe Atomówki. To pięknie pokazuje, że przy kwestiach reprezentacji wiele osób ma wdrukowany tylko jeden rodzaj reakcji, której ani sami nie rozumieją, ani nie potrafią wyjaśnić. Bo ostatecznie gdyby odpowiedź na pytanie „Dlaczego tak właściwie przeszkadza ci czarnoskóry bohater?” obedrzeć ze wszystkich erystycznych ozdobników i argumentów uznanych powyżej za niedorzeczne, zostajemy z pustym i bezsensownym uprzedzeniem, które desperacko szuka ujścia.
Uczestnicy internetowych flejmów rękami i nogami będą się bronić przed łatką rasisty. Mogą wykazywać wiele cech typowych dla tej postawy, ale stawiają granicę przy nadaniu jej nazwy. Tak samo jak w przypadku politycznej poprawności, wiąże się to z tym, że wielu z nas nie rozumie do końca, czym tak naprawdę jest rasizm. Niektórzy ograniczają go do publicznych linczów i niewolnictwa, tymczasem uczciwie jest przyznać, że pewne mikro-rasizmy zostały nam wdrukowane przez lata wychowania w określonej kulturze, w której po prostu odmawiano miejsca postaciom, które nie wpisywały się biały schemat. Alergiczna reakcja na każde pojawienie się postaci czarnoskórej w miejsce białej jest jedną z nich. Przy czym nigdy nie powiedziałabym, że kłócąc się o tę kwestię stajemy się złymi ludźmi, ale zdecydowanie warto się zastanowić, skąd biorą się nasze reakcje i nad nimi popracować.
Nie chciałabym, żebym ktokolwiek wyniósł z powyższych rozważań przeświadczenie, że w takim razie o kwestiach rasowych w popkulturze nie można rozmawiać. Nie chodzi o to, żeby komukolwiek nałożyć kaganiec albo dokonywać autocenzury. Bardziej o to, żeby nauczyć rozmawiać na te tematy w normalny sposób, bez stawiania opisanych wcześniej chochołów ani bez wyzwalania w odbiorcy (…w Megu) morderczych instynktów. To nie jest tak, że mamy obowiązek każdą równościową decyzję castingową przyjmować z entuzjazmem i bez komentarza, żeby broń Boże nie oberwać łatką rasisty. Mamy prawo powiedzieć, że według nas inny aktor pasowałby do danej roli lepiej. Ale warto nauczyć się argumentować swoje decyzje bez zniżania się do poziomu komentarzy na Filmwebie (tak naprawdę u mnie tylko to wystarczy, żeby nie zostać zbanowanym. To naprawdę niewiele).
Grzeszki tych po lewej
Należałoby również podkreślić, że przesada w drugą stronę może być równie szkodliwa. Nie znoszę czepiania się twórców za to, że nie podjęli konkretnych równościowych decyzji castingowych, choć źródło fabuły ich do tego nie zmuszało (casus Iron Fista). Nie lubię fanatycznego wypatrywania seksizmów w każdym możliwym miejscu. A już najgorsze jest dla mnie dopisywanie okropnych, rasistowskich czy seksistowskich motywacji twórcom bez większego powodu, zupełnie nie dopuszczając myśli, że ktoś może popełnić błąd bez bycia całkowitym degeneratem. Dlatego warto na te tematy rozmawiać. Tylko bez przerzucania się gównem.
Pisałam, że jesteście mną. Jeszcze kilka lat temu sama wielokrotnie czułam dziwne ukłucie, kiedy okazywało się, że jakaś odwiecznie śnieżnobiała postać miała zostać zagrana przez aktora o innym kolorze skóry. Nie dlatego, że wiedziałam o co mi chodzi, ale podskórnie czułam, że to wyjątkowo niewłaściwe. Zwykle miałam ochotę coś powiedzieć, ale kończyło się na tym, że byłam jedną z tych osób, które fandomowe dyskusje obserwowała z boku, odzywając się tylko w wyjątkowych przypadkach. I miałam to ogromne, rzadkie szczęście, że trafiłam w Internecie na ludzi, którzy bez zacietrzewienia i z wielkim zrozumieniem wytłumaczyli mi swoje zdanie – tak, że z czasem zaczęłam widzieć własną postawę w nieco innym świetle.
Niech to będzie taka mała zachęta na nas – dla tych, którzy uważają, że mają serce po właściwej, lewszej stronie, ale gdy ktokolwiek zetrze się z nimi w komentarzach, potrafią pluć jadem równie zajadle, co oponent – pamiętajcie, że na tego jednego trolla przypada kilkoro milczków, którzy obserwują naszą dyskusję z zewnątrz. Kiedy lekką ręką zbywamy kogoś od rasistów i homofobów, możemy stracić szansę na pozytywne wpłynięcie na kogoś, kto poszukuje innych puntów widzenia i jest gotowy ich wysłuchać, a zamiast tego zostaje zapędzony z powrotem do muszli. Osobiście palec mi nie drgnie przy strzelaniu banownicą, ale jednocześnie głęboko wierzę w to, że w niektórych przypadkach warto wikłać się w pozornie beznadziejne internetowe dyskusje. Jestem najlepszym przykładem na to, że czasami to działa.