„Belle Epoque” miało być polskim „Peaky Blinders”, takim naszym „Ripper Street”. Miało być godną odpowiedzią na „Sherlocka” i kryminalne seriale kostiumowe BBC. Miało nam dać krakowskiego Toma Hardy’ego w wysokim cylindrze, chrząkającego w małopolskim narzeczu. Miało. A tu dupa zbita, znowu wyszło jak zwykle.
Na początek wyjaśnijmy sobie jedno, bo zdążyłam zauważyć, że przy takich tematach pojawia się tendencja do rzucania jednoznacznymi sądami – nie mam zamiaru walić w najnowszą produkcję TVN jak w bęben tylko dlatego, że ma niefart podpadać po kategorię polskiego serialu. Staram się nie oceniać z góry tak polskiego kina, jak i polskiej telewizji. Uważam, że argument z gatunku „jak na polską produkcję…” nie powinien mieć w ogóle racji bytu przy rozmawianiu o naszych rodzimych serialach, bo to rozleniwia i twórców i widza, który od własnej popkultury przestaje wymagać. Dlatego więc przygotujcie się na tekst bardzo krytyczny i zgryźliwy, no bo w sumie dlaczego by nie?
W końcu Belle Epoque było chyba najlepiej i najhuczniej promowaną telewizyjną produkcją ostatnich lat, więc miałam prawo wyrobić sobie jakiś minimalny poziom oczekiwań, których serial nie spełnił. Bo umówmy się, że jak już nawet Megu czyści dekoder z pajęczyn, żeby obejrzeć polski serial (a z nią jakaś cała rzesza internetowych znajomych, którzy na co dzień od telewizji stronią), to gdzieś tam jakiś marketingowiec powinien dostać dwa awanse i roczną premię. A że z serialowej bomby sezonu wyszedł smutny kapiszon? To już nie jego wina.
Wiecie, ja nawet nie mam nikomu za złe, że Belle Epoque tak bardzo zżyna z innych europejskich produkcji. I to nie chodzi o ten slogan, że „naśladownictwo jest najlepszą formą pochlebstwa”, ale kurcze, jak już się mają nasi filmowcy od kogoś uczyć, to niech się uczą od najlepszych. Tylko jeszcze, żeby z tej nauki coś wynikało. Mam wrażenie, że tutaj nie wynika nic. TVN zamiast mierzyć wysoko i próbować konkurować z zachodnimi produkcjami, wykorzystuje je tylko do promocji, porównując swój serial do Taboo, a Małaszyńskiego stawiając na równi z Tomem Hardym. I tutaj albo ktoś powinien przyznać się do łgania, albo do tego, że się ostro zjarał przed seansem.
Zacznijmy od kwestii realizacyjnych, bo moim zdaniem te zgrzytają o wiele bardziej niż sam scenariusz (któremu też zaraz będę wiele zarzucać). Od pierwszych scen wczorajszego pilota miałam wrażenie, że coś mi tu na ekranie nie gra. Kilka minut wystarczyło, żebym zaczęła konkretnie wskazywać, co jest nie tak w zdjęciach. Po pierwsze – serial wygląda strasznie tandetnie. Może to kwestia kamery przeznaczonej do niskobudżetowych produkcji, może kiepskiego oświetlenia (serio, sceny w tawernie wyglądały jak szkolny teatrzyk, na cholerę im tam tyle światła?), ale efekt pasował bardziej do popołudniowego pasma z telenowelami, a nie do produkcji pozującej na poważny serial. Techniczne lapsusy całkowicie pozbawiły Belle Epoque jakiegokolwiek klimatu – serial jest tak sztuczny i plastikowy, że żadnej widz nie da się przekonać, że oto znalazł się w Krakowie na początku XX wieku. Poziom realizacji przywodzi na myśl Teatr Telewizji albo LARPy (a te przynajmniej mają klimat!), z tym, że przy takich produkcjach przynajmniej wszyscy wiedzą, co jest umowne, a co nie. W tym serialu to nie działa.
Mam wrażenie, że przy okazji promocji Belle Epoque najwięcej nasłuchałam się o kostiumach. Jakie to nie są autentycznie, z jakich to wielkich wypożyczalni nie przyjechały. Sęk w tym, że w efekcie finalnym kostiumy pozostają kostiumami, a nie zwykłymi ubraniami bohaterów – wszyscy są tu ewidentnie za kogoś przebrani, a nie po prostu ubrani. To samo zresztą tyczy się dekoracji, bo podczas gdy kostiumy są prosto spod igły, wystrój ledwo co opuścił warsztat stolarza. Nawet akta sprawy są świeżo wycięte z ładnego bristolu. Ja wiem, że przy Taboo trochę się podśmiewaliśmy z tego niemalże turpistycznego brudu i rozkładu, kadrów tak ciemnych, że nic na nich nie widać, ale Belle Epoque przegina w drugą stronę – wszystko tu pachnie nowością, jest czyściutkie i sterylne, a każdą scenę chyba doświetlają halogenem (gdyby o dźwięk tak zadbali jak o światło, to może dałoby się usłyszeć wszystkie te drewniane dialogi).
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że oni tak strasznie się starają być produkcją na światowym poziomie! O rety, jak to widać! No bo zobaczcie jaką ładną czołówkę zrobiliśmy, umiecie tak? A słyszycie jaką kontrastową, nowoczesną ścieżkę muzyczną dobraliśmy? To nam wyszło, nie? Nie słyszycie? To puścimy wam jeszcze raz i jeszcze. W tym momencie widać, że ktoś miał na to wszystko jakiś pomysł, bo do takiego konceptu utwory Nicka Cave’a rzeczywiście mogłyby pasować – gdyby tylko serial był bardziej dopracowany wizualnie, a nie przypominał kolejnego odcinka Na Wspólnej, bo tu już się pojawia dysonans. Były jeszcze winiety na brzegach kadrów, co by całość wyglądała trochę jak stare zdjęcie, również fajny pomysł, szkoda tylko, że przygnieciony przez te eksploatowane do granic wytrzymałości ujęcia z poziomu kolana. Nie, serio – kamerzysta się im pochorował i jakiś trzylatek musiał im trzymać tę kamerę? Ja wiem, że ujęcia od dołu sprawiają wrażenie artystycznych i zieją grozą, ale trzeba znać umiar. A żeby jeszcze dobitniej podkreślić światowe zapędy twórców w serialu znalazła się nawet scena erotyczna rodem z HBO, w której to główny bohater uprawia seks z prostytutką. I wiecie, ona nawet coś tam wierzga i pojękuje. Sęk w tym, że przez cały czas nie zdejmuje majtek. I to tyle jeśli chodzi o HBO-wanie – przecież widok nagiego babskiego tyłka polskiemu widzowi wypaliłby oczy.
A teraz przejdźmy do scenariusza. O jeżu kolczasty. No dobrze, zacznę do tego, że po obejrzeniu zwiastuna po cichu liczyłam na ciężką, mięsistą historię o morderstwach, dawnych tragediach i rozwiązywaniu zagadki śmierci matki głównego bohatera. Bo po to właśnie Jan Edigey-Korycki (miało być pewnie „Jędrzej”, ale im się zherbaciło) po dziesięciu latach zamorskich wojaży wraca do Krakowa. To jest fundament fabuły toczka w toczkę zerżnięty z Taboo, ale niech im będzie, czasami ludziom mordują rodzica, shit happens. Ale jeśli najważniejszym elementem kreacji bohatera jest zabójstwo jego matki to dlaczego, pytam się, dlaczego znajdują zabójcę już na końcu pierwszego odcinka? Nie, ja się na to nie piszę, ja nie chciałam kolejnego durnego procedurala, ja chciałam serial z głównym wątkiem rozplanowanym na kilkanaście odcinków. A tak dostałam kolejnego Ojca Mateusza pomieszanego z Komisarzem Aleksem (scena walki z zabójcą wyglądała naprawdę tanio) tylko z akcją przeniesioną sto lat wcześniej.
A można było to zrobić o wiele lepiej! Wystarczyłoby wycisnąć trochę ze scenarzystów i zmusić ich do rozpisania spójnej, zamkniętej historii na całą serię. Pomysł z seryjnym mordercą zabijającym według żywotów świętych męczennic był bardzo fajny, trzeba było go tylko umiejętnie rozwinąć, z zabójcy zrobić głównego przeciwnika Jana i najlepiej umieścić go wśród znanych bohaterów drugiego planu w taki sposób, żeby w finale odkryć jego prawdziwą tożsamość. Takie proste! Można jeszcze dodać trochę tła i motywacji, dopisując mordercy chęć zemsty na kobietach (bo żona zdradzała) i na Bogu (bo syn odszedł z seminarium, hańba taka wielka wow!). Przy okazji rozwijamy jeszcze postacie poboczne i pokazujemy cesarski Kraków ich oczami, a nie tylko z punktu widzenia Małaszyńskiego. Można opowiedzieć coś o życiu komisarza policji (Olaf Lubaszenko ma tutaj bardzo fajną rolę. A jakiego ma super wąsa!), dodać podnoszący na duchu romans patologa (Eryk Lubos to najlepsze, co zobaczycie w tej produkcji) z prostytutką czy poruszyć temat emancypacji kobiet na przykładzie postaci Weroniki. To kolejny przytyk do scenariusza, bo twórcy wprowadzają do serialu wyzwoloną (jak na tamte czasy) postać kobiecą, co w spodniach chodzi i w medycynie się szkoli, i nie robią absolutnie nic, żeby wykrzesać z tego odrobinę dramatu i na przykład pokazać, że taka Weronika ze względu na płeć i poglądy nie ma w życiu łatwo.
Aktorsko najlepiej jest a drugim planie, bo na Olafa Lubaszenkę i Eryka Lubosa patrzy się bardzo miło. Aż szkoda, że to nie ten drugi występuje w głównej roli, bo Małaszyński to niestety chodząca deska i na dobrą sprawę nigdy grać nie potrafił. W ogóle to cała postać Jana Jędrzeja Koryckiego jest do przerobienia, bo nie dość, że jest bohaterem nieciekawym, to jego dramat z przeszłości zostaje nam łopatologicznie wyłożony w pierwszej minucie serialu – Jan jest przekonany, że zabił brata ukochanej w pojedynku, podczas, gdy tak naprawdę zastrzelił go ukryty snajper. Rety, berety, wywalić tego snajpera! Przecież to jest świetna okazja na dodanie kolejnej zagadki do meandrów (hm…) fabuły – czy Jan na pewno zabił? A jeśli nie on, to kto? Na co widzowi wiedzieć, że to był jakiś snajper, przecież to jak zdradzić nam zakończenie całej historii.
I to jest w tym wszystkim chyba najsmutniejsze – że ja, taka szara Megu z pierwszego lepszego bloga, mogę sobie w pięć minut wymyślić do serialu ciekawszą fabułę niż zrobili to scenarzyści. Ktoś tu ewidentnie rozminął się ze swoim powołaniem i skończył w złym zawodzie. Tylko czy to była Megu? Czy może twórcy Belle Epoque?