Pamiętacie tę noc? Tę atmosferę radosnego oczekiwania, podszytą dziecięcym, nie do końca wtedy jeszcze zrozumiałym poczuciem wspólnoty wokół kolejnego tomu przygód Harrego Pottera? Kiedy pod szyją wiązaliśmy peleryny, a matki rysowały nam na czołach błyskawice eyelinerem? Ten zapach niedawno klejonego grzbietu Czary Ognia, jeszcze ciepłą farbę drukarską na kartach Zakonu Feniksa? Pamiętacie? To pielęgnujcie te wspomnienia. Bo choć książkowe wydanie scenariusza do Harry Potter and The Cursed Child usilnie promowane jest na pełnoprawną, ósmą część serii, ciężko jest mu wywołać choćby ułamek tych emocji, które znamy z poprzednich części cyklu. Lektura Przeklętego Dziecka okazuje się być wysoce dziwnym i nieco rozczarowującym doświadczeniem, a cała historia dorosłego Harrego i jego syna Albusa balansuje na cienkiej granicy pomiędzy kanonen, a fanfiction, przechylając się niebezpiecznie w stronę tego drugiego. [A o tym jak wielkim jestem potteromaniakiem chyba nie muszę przypominać, bo pisałam o tym tutaj].
W tekście roi się od spoilerów jak od druzgotków w bajorze.
Półprodukt spektaklu
Zacznijmy od tego czym Przeklęte Dziecko nie jest, a nie jest powieścią. To taki drobny szczegół, który zdaje się umykać całkiem sporej rzeszy czytelników. To właśnie oni po zakupie książki poczuli się najbardziej oszukani. Przeklęte Dziecko jest scenariuszem spektaklu, co znaczy, że pozbawiono go całej warstwy narracyjnej, pozostawiając jedynie dialogi i didaskalia (które i tak całkiem sporo próbują nam powiedzieć o wewnętrznych przeżyciach bohaterów). Z wcześniejszymi częściami cyklu łączy go jedynie forma książki – rozumiana jako tekst opakowany w dwie okładki. Innymi słowy dostajemy do ręki półprodukt. I to taki, którego nie powinno się oceniać w oderwaniu od całości przedstawienia – od gry aktorskiej, scenografii i (podobno rewelacyjnych) efektów specjalnych. Wydanie scenariusza drukiem powinno automatycznie kłócić się z oryginalnym zamysłem twórców, jednak ci sami pozbawili się głosu w dyskusji w momencie, kiedy zadeklarowali, że The Cursed Child będzie sztuką jak najbardziej dostępną dla wszystkich fanów. Przy czym fani bardzo szybko zorientowali się, że w postaci scenariusza rzucono im niedoskonały odprysk całego przedsięwzięcia. I stąd recenzje, które w najlepszym przypadku pozostają umiarkowanie pozbawione entuzjazmu.
Problem polega bowiem na tym, że scenariusz The Cursed Child nie tylko nie powinien być oceniany bez obejrzenia spektaklu – jego nawet nie powinno się czytać, jeśli nie widziało się wersji scenicznej. Nie wątpię, że dzięki magii teatru opisana tu historia może działać – bo aktorzy oddają emocje, o których nie jesteśmy w stanie przeczytać, scenografia uzupełnia braki w opisach lokacji, muzyka podkreśla nastrój. Ale sam scenariusz? Hm. Ten jedynie udowadnia, że pozbawiona wizualnej otoczki sama historia Przeklętego Dziecka jest najsłabszym ogniwem w całym projekcie. Nie wykluczam, że sprawdza się na scenie. Na papierze jednak – niekoniecznie.
Pan Potter wraca do szkoły
O co tutaj w takim razie chodzi? Opowieść rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym pożegnał nas epilog Insygniów Śmierci – na peronie 9 i 3/4 w przededniu rozpoczęcia szkoły przez średniego syna Potterów – Albusa Severusa. Jak pamiętamy, chłopiec bał się, że Tiara Przydziału przydzieli go do Slytherinu, na co Harry, w bardzo wzruszającej scenie, wytłumaczył mu, że nie powinien być to dla niego powód do wstydu. Życie w Hogwarcie okazuje się być dla Albusa zupełnie innym doświadczeniem, niż dla jego ojca – podczas gdy dla Harrego szkoła była ucieczką przed pozbawionym miłości domem Dursleyów, dla Albusa jest ona codziennym mierzeniem się z legendą słynnego ojca. Już od pierwszego dnia syn Potterów nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań – nie jest wybitnym uczniem, nauka zaklęć idzie mu fatalnie, nie potrafi się utrzymać na miotle i jakby tego było mało – zamiast do Gryffindoru trafia do Slytherinu.
Porywając się na opowieść o następnym pokoleniu znanych bohaterów, scenarzyści nie mogą zrobić nic innego jak tylko oprzeć swoją historię na konflikcie pomiędzy dzieckiem, a rodzicem. Tutaj powolne oddalanie się Harrego i Albusa pokazane jest na przestrzeni czterech pierwszych lat nauki w Hogwarcie (i dzieje się to naprawdę błyskawicznie, bo akcja przeskakuje o kilka lat do przodu na pierwszych trzydziestu stronach). Chłopiec coraz bardziej zamyka się w sobie i wini Harrego za narzucenie mu dziedzictwa, którego nie jest w stanie udźwignąć. Harry z kolei nie potrafi zrozumieć rozterek syna i traci szansę na wsparcie go w odpowiednim momencie, myląc problemy Albusa z młodzieńczym rozwydrzeniem i niewdzięcznością.
I z tego konfliktu rodzi nam się właściwa akcja. Bo rozgoryczony Albus postanawia naprawić coś, co jego zdaniem Harry w przeszłości zawalił najbardziej. Mianowicie, przez Chłopca Który Przeżył ginęli ludzie. I zwłaszcza jedna śmierć, tego „niepotrzebnego”, wydała się Albusowi wyjątkowo niesprawiedliwa. Dlatego, kiedy w domu Harrego pojawia się stary Amos Diggory, błagając aby pozwolono mu użyć nielegalnego zmieniacza czasu do uratowania Cedrika (Harry jest tutaj szefem Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów), Albus postanawia mu pomóc. Niejako udowadniając w tym momencie, że jest nieodrodnym synem swojego ojca – wszelkie zasady ma w głębokim poważaniu.
Zabawa z czasem
Cała właściwa akcja The Cursed Child opiera się na znanym i powszechnie wykorzystywanym motywie podróżowania w czasie. Albus razem z najlepszym przyjacielem Scorpiusem (synem Draco Malfoya) i z niewielką pomocą siostrzenicy Amosa Diggory’ego – Delphi – kradnie nielegalny zmieniacz czasu z gabinetu Minister Magii (którą jest Hermiona) po czym próbuje nie dopuścić do tego, aby Cedric wygrał Turniej Trójmagiczny. Inaczej mówiąc – Cedric nie może dojść do końca trzeciego zadania i dotknąć pucharu.
No dobrze, a teraz przeczytajcie jeszcze raz powyższy akapit i policzcie, ile neonowych znaków zapytania zapaliło się wam w głowie. Widzicie wszystkie potencjalne problemy, jakie pociąga za sobą rozwijanie takiego pomysłu? Omówmy je sobie wszystkie po kolei, bo opieranie całej fabuły The Cursed Child na podróżowaniu w czasie jest jednym z największych zarzutów, jakie mam do tej historii.
To po prostu nie działa. To się rozłazi w szwach. Naginanie zasad podróżowania w czasie w tym scenariuszu jest trochę jak potwarz dla całego magicznego świata Rowling, którego najmocniejszym atutem zawsze była wewnętrzna spójność. Fabuła Przeklętego Dziecka jest jak ten obowiązkowy odcinek każdego serialu sci-fi/fantasy, w którym bohaterowie przenoszą się do przeszłości, chrzanią jeden mały szczegół, a resztę czasu spędzają na doprowadzaniu wszystkiego do porządku. Widzieliśmy ten pomysł już setki razy, a omawiana historia nie wprowadza do niego absolutnie żadnych nowych elementów. Co więcej, motyw potraktowany jest po łebkach, a autorzy pozwalają bohaterom manipulować tylko tymi wydarzeniami, które są im na rękę, ignorując zupełnie potencjalne konsekwencje, jakie dla wewnętrznej spójności świata miałoby to, co Albus i Scorpius wyprawiają w przeszłości. O efekcie motyla już nie wspominając.
Ten nieszczęsny efekt motyla…
Już tłumaczę, o co mi chodzi – aby nie dopuścić do wygranej Cedrika, bohaterowie postanawiają udaremnić mu zwycięstwo w każdym kolejnym zadaniu Turnieju. Za pierwszym razem przenoszą się na arenę ze smokami i przebrani w szaty Durmstrangu i wytrącają Cedrikowi różdżkę z ręki. Po powrocie do teraźniejszości okazuje się, że to niczego nie zmieniło – Cedric i tak zginął, ale zamiast tego Ron i Hermiona nigdy się nie pobierają – ponieważ podejrzliwa Hermiona, widząc kombinujących uczniów Durmstrangu nigdy nie idzie na bal z Krumem, a przez to nie wzbudza zazdrości Rona. Manipulowanie czasem zmienia tu szczegóły, ale nie podwaliny całego świata, tak jak teoretycznie powinno – po powrocie Harry wciąż jest skonfliktowany z synem, Albus wciąż przyjaźni się ze Scorpiusem i większość wydarzeń, które zobaczyliśmy w pierwszym akcie, wciąż miała miejsce. Co nie ma sensu. Gdybyśmy podchodzili do zabawy czasem na poważnie, wizyta chłopców na Turnieju powinna nieść ze sobą o wiele poważniejsze konsekwencje. Bardziej zrozumiałe byłoby dla mnie, gdyby po powrocie do domu w miejscu Hogwartu zastali wielki krater.
Jeszcze śmieszniej zaczyna się robić, kiedy bohaterowie próbują przeszkodzić Diggory’emu w drugim zadaniu – strzelając do niego zaklęciem wzdymającym wypychają Cedrika na powierzchnię jeziora, gdzie ten, w formie spuchniętego rekina, doznaje ostatecznego upokorzenia. To upokorzenie jest tu niezwykle ważnie, ponieważ, jak się okazuje po powrocie do teraźniejszości, najwyraźniej był to ten maleńki bodziec, który wystarczył, aby przestawić ślicznemu Puchonowi pstryczek w głowie i zamienić go w psychopatę. Bo, uwaga werble, w tej alternatywnej wersji rzeczywistości Cedric dołączył do Śmierciożerców, w czasie Bitwy o Hogwart zabił Neville’a, przez co Harry zginął, a Albus nigdy się nie urodził. W tym miejscu trafiamy do tej wersji historii, w której Voldemort wygrał, a świat musi uratować Scorpius, z niewielką pomocą mikroskopijnego ruchu oporu, na który składają się Ron, Hermiona i… Snape.
W tym miejscu chciałam jedynie wtrącić, że zgodnie z prawami logiki, przy takim obrocie zdarzeń na świat nie powinien przyjść nie tyko Albus, ale również i Scorpius. W takiej sytuacji w ogóle żadne dziecko urodzone po Bitwie o Hogwart nie miało prawa się począć. To jest bolączka historii o podróżowaniu w czasie, że nie biorą pod uwagę podstawowych praw natury i rządzącego nią przypadku. Dotychczas widziałam tylko jeden film, który się nad tym zagadnieniem pochylił – About Time z Domhnallem Gleesonem – w który to bohater nie mógł przenieść się w czasie dalej niż przed urodziny swojego dziecka, ponieważ wiedział, że jeśli wróci będzie miał zupełnie innego potomka. Bo nie ten czas i nie ten plemnik – to się nazywa konsekwentne wykorzystanie efektu motyla.
Retcony, retcony, retcony…
Podróżowanie w czasie w Przeklętym Dziecku nie byłoby możliwe, gdyby twórcy nie dokonali pewnej korekty na decyzji Rowling, co do istnienia zmieniaczy czasu. Autorka już przy pisaniu Więźnia Azkabanu zorientowała się, że wprowadzając do czarodziejskiego świata przedmiot do podróżowania w czasie igra z ogniem – bo jeśli czarodzieje mogą cofnąć się w przeszłość i naprawiać swoje błędy, to jaki sens ma jej historia? Dlatego Rowling podjęła najlepszą decyzję, jaką w takiej sytuacji mógł podjąć autor – zlikwidowała wszystkie zmieniacze czasu w czasie Bitwy w Departamencie Tajemnic (no dobrze – nie zlikwidowała per se ale nieodwracalnie popsuła). Dodatkowo wcześniej dobitnie podkreśliła jak bardzo niebezpieczne jest ich używanie – dlatego podróżować w czasie mogła jedynie najbardziej odpowiedzialna uczennica w całej serii (Hermiona), a nawet to nie pozwalało jej cofnąć się dalej niż o kilka godzin do tyłu. Rowling nałożyła na zmieniacze czasu techniczne ograniczenia i precyzyjne zasady wykorzystania (mam na myśli to, ile obrotów należy wykonać aby cofnąć się do konkretnego momentu), które, wydawałoby się, miały zakończyć ewentualne pytania w stylu „dlaczego Harry nie użył zmieniacza, żeby uratować swoich rodziców?„.
Ale tutaj nowe wątpliwości wprowadza cały zamysł The Cursed Child i wyciąganie zmieniaczy z niebytu. Nielegalny zmieniacz czasu, który pojawia się w scenariuszu jest rzekomo ostatnim, jaki ostał się na świecie, a jego moc jest o wiele silniejsza od tego, którym posługiwała się Hermiona – nowy zmieniacz potrafi przenieść czarodzieja nie godziny, ale lata w przeszłość. I tutaj pojawia się problem – ponieważ jest to rysa na wewnętrznej spójności świata Rowling, to raz, a dwa – jak to właściwie ma działać? Didaskalia nie dostarczają nam absolutnie żadnych informacji na temat instrukcji użytkowania artefaktu – bohaterowie po prostu go obracają i puff czas się cofa (żeby nie było tak idealnie – tylko na pięć minut). Wciąż jednak są w stanie przenieść się dokładnie do tego momentu, w którym chcą się znaleźć, nigdzie jednak nie mamy wytłumaczone ile obrotów zmieniaczem powinni wykonać. W Więźniu Azkabanu Dumbledore dokładnie mówi Hermionie, ile razy obrócić zmieniacz, aby uratować Hardodzioba – to były jakieś trzy obroty na kilka godzin wstecz. W Przeklętym Dziecku bohaterowie przenoszą się w czasie o ponad dwadzieścia lat – gdyby konsekwentnie trzymać się wcześniej ustalonych zasad, powinni przez kilka dni stać w miejscu i kręcić zmieniaczem tak długo, aż nadgarstki odpadłyby im ze zmęczenia.
Czy papier ratuje bohaterów?
Bardzo ciężko jest oceniać kreację postaci w sztuce, nie mając pojęcia o tym, jak ta wypadła na scenie. Rozmaite opinie osób, które miały to szczęście, że widziały przedstawienie na żywo, pozwalają mi wierzyć, że ostateczny efekt znacznie przerasta to, co oferuje nam sam scenariusz. W przeciwieństwie do całej intrygi z podróżowaniem w czasie, bohaterowie nie wzbudzają aż tylu wątpliwości. Ponieważ sztuka osadza się na konflikcie pomiędzy Harrym a Albusem siłą rzeczy skupiamy się głownie na ich przeżyciach, co nie znaczy, że reszta bohaterów została potraktowana po macoszemu.
W przedstawieniu postaci Albusa główne skrzypce grają jego relacje z ojcem i Scorpiusem. Chłopcem przez lata kieruje niewypowiedziana gorycz i wyrzuty za to, że Harry nieświadomie skazał go na życie we własnym cieniu. Albus odczuwa ciążącą na nim presję w związku z dziedzictwem tego słynnego Pottera i nie potrafi sprostać oczekiwaniom, jakie narzuca mu otoczenie – rodzice, którzy nie widzą problemu, rodzeństwo, które radzi sobie z tym samym problemem o wiele lepiej od niego, czy też rówieśnicy, którzy oczekują, że Albus będzie lustrzanym odbiciem Harrego i z typową nastoletnią złośliwością wypominają mu wszystkie braki. Ponadto chłopak uczy się też przyjaźni – na samym początku dostajemy piękną paralelę sceny z Kamienia Filozoficznego, w której młody Draco sugerował Harremu rozważne dobieranie przyjaciół. Tutaj praktycznie to samo robi Rose, w pierwszym dniu szkoły wygłaszając pogadankę o tym, jak ważne będą relacje, które od teraz zaczną nawiązywać. Co prawda, odwołuje się w tym momencie do pięknej przyjaźni swoich rodziców i Harrego, ale ogólny wydźwięk jest zrozumiały. Tym bardziej, że chwilę później rozlega się chichot historii i Albus decyduje się usiąść obok syna Malfoya – tutaj nieśmiałego i zamkniętego w sobie introwertyka, który wcale nie przypomina swojego ojca.
Harry z kolei nie tylko mierzy się z rolą ojca (odniosłam jakieś dziwne wrażenie, że przez całe naście lat życia swoich dzieci, dopiero teraz ma z nimi pierwsze problemy), ale przede wszystkim z własną traumą. Przez całą historię oglądamy jego koszmary, w których na nowo przeżywa najgorsze momenty swojego życia – głównie są to wizje dzieciństwa w domu Dursleyów, obrazujące jak bardzo czuł się wtedy samotny i opuszczony. Symbolicznym skumulowaniem tych emocji jest kocyk, w który owinięto Harrego, gdy ten trafił do wujostwa. W pewnym momencie Harry, chcąc zakopać topór wojenny, próbuje ofiarować go Albusowi, ale ten go odtrąca. Kocyk wraca jakiś czas później, w ramach strzelania ze strzelby Czechowa, ale w całym wątku i tak najważniejsza jest scena finałowa. Po wielu wizjach, snach i atakach bolącej blizny, Harry w końcu mierzy się ze swoją największą tragedią życiową i po tym jak przenosi się w przeszłość, żeby uratować syna, widzi jak Voldemort zabija jego własnych rodziców – i doskonale wie, że nie może nic zrobić, aby im pomóc. To scena, która musi robić niesamowite wrażenie na żywo, z muzyką i emocjami odgrywanymi przez aktorów, dlatego okropnie żałuję, że czytelnicy scenariusza mogą jej doświadczyć jedynie w tak upośledzonej, papierowej formie.
Jeśli zaś chodzi o pozostałych znanych nam bohaterów, to twórcy zaserwowali nam kilka zaskoczeń. Mniej lub bardziej pozytywnych. Na plus na pewno muszę zaliczyć Draco Malfoya, który może nie dojrzał jeszcze do tego, aby umawiać się z Wesleyami na wspólne oglądanie meczy Quiddicha i nie zapomniał o dawnych urazach, ale kiedy zajdzie taka potrzeba (czytaj: kiedy jego synowi grozi niebezpieczeństwo) potrafi stanąć w ramię w ramię nawet z tym okropnym Potterem. Należy tu również dodać, że Rowling i spółka zaserwowali mu prywatną tragedię – śmierć żony, a wcześniej długie starania o to, aby Scorpius przyszedł na świat całkowicie zmieniają optykę postrzegania tej postaci. Tym bardziej, że trudne relacje z synem znów duplikują tutaj wątek międzypokoleniowego konfliktu – Scorpius, tak samo jak Albus, ma problem z odnalezieniem się w legendzie własnego rodu.
Szkoda mi natomiast reszty słynnego tria – ponieważ postaci Hermiony i Rona zostały sprowadzone głównie do faktu łączącego ich małżeństwa. Prawda, wciąż odgrywają bardzo dużą rolę w całej historii, ale ilekroć Albus ze Scorpiusem knocą coś w przeszłości, najgorszą tego konsekwencją dla wspomnianej pary jest to, że nie są już razem. Chociaż nawet wtedy nie mogą od siebie oderwać oczu. I o ile jeszcze Hermiona ma tutaj co robić, bo w końcu jest tym Ministrem Magii, Ron został sprowadzony do roli wsiowego głupka beznadziejnie zakochanego we własnej żonie (i kieruje Magicznymi Dowcipami Wesleyów. Coś mu mówi, że brat wciągnął go do interesu z litości). Nie jest tajemnicą, że z całej trójki Ron zawsze był najmniej ciekawą postacią i nawet sama Rowling pluła sobie w brodę za sparowanie go z Hermioną (co jak co, ale akurat ta dwójka musi być niesamowicie niedopasowana intelektualnie), tym bardziej szkoda, że twórcy nie spróbowali z ich wątku wycisnąć czegoś więcej. I tak, sugeruję tutaj, że mogli ich ostatecznie rozdzielić. Chętnie zobaczyłabym magiczny rozwód.
Fanfiction o wysokim poziomie kanoniczności
Od momentu, kiedy tylko The Cursed Child trafiło na półki, we wszystkich opiniach przewija się powszechne wrażenie, że oto do rąk trafił nam bardzo ładnie wydany fanfick. I niezależnie od tego, że sama autorka twierdzi, że nowa historia wchodzi do kanonu, wewnętrznie trudno mi to zaakceptować. Jest to dość popularny problem łączący wszystkie franczyzy, od których zakończenia minęło już kilka lat – sięgając po nie ponownie twórcy muszą się zmierzyć z ogromem fanowskiej twórczości, która w międzyczasie nieskrępowanie pozwalała sobie wypełniać białe plamy i rozszerzać oficjalny świat. I bardzo często nie potrafią przeskoczyć wyobraźni fanów i wprowadzić do opowieści świeżych elementów. Bo my to już wszystko czytaliśmy – na AO3 i FanFiction.net.
Zarzut fanfickowatości nie bierze się absolutnie z malkontenctwa zatwardziałych fanów, dla których kontynuowanie sagi jest kalaniem świętości. Nie, chodzi o to, że The Cursed Child korzysta z rozwiązań fabularnych, po które najczęściej sięgają właśnie autorzy fanficków. Twórczość fanowska charakteryzuje się tym, że jest bardzo samoświadoma i odtwórcza względem oryginału – zamiast wprowadzać do fabuły nowe elementy, recyclinguje to, co już zna. A akcja Przeklętego Dziecka bynajmniej nie rozwija świata czarodziejów, ale cofa się do wcześniejszych książek: głównie do Czary Ognia (Turniej Trójmagiczny) i trochę do Insygniów Śmierci (wydarzenia z Doliny Godryka). Jakby tego było mało, młode pokolenie bohaterów posiada szczegółową wiedzę o przygodach własnych rodziców. Nie taką naturalną, czerpaną z rodzinnych opowieści przy kominku, ale tę totalnie znerdziałą, jakby wcześniej po kilka razy przeczytali cały siedmioksiąg Rowling.
Ale odwoływanie się do oryginału swoją drogą, a wprowadzanie nowych wolt fabularnych swoją. Aby sequel mógł wywołać odpowiednio mocne wrażenie, twórcy muszą podbić stawkę. Co w tym przypadku jest dość trudne, zważywszy na to, że wcześniej dostaliśmy Voldemorta i jego wręcz nazistowską okupację magicznego świata. Co mogłoby być groźniejsze od tego? Cóż, twórcy fanficków nie takie rekiny już przeskakiwali. A ich ulubionym sposobem na wprowadzenie nowych postaci i wątków jest… posyłanie znanych genów dalej. Stąd cały wysyp dzieci czarnych charakterów, zaginionych braci, adoptowanych sióstr i innych „zaskakujących” konotacji rodzinnych, których nie powstydziłaby się Moda na Sukces. I ze wszystkich dostępnych fanfickowych tropów twórcy The Cursed Child zdecydowali się sięgnąć właśnie po ten – najpierw rozpuszczając plotkę o tym, że Scorpius miałby być synem Voldemorta (w celu jego spłodzenia matka Scorpiusa miała się rzekomo przenieść w czasie), a później naprawdę ujawniając prawdziwe dziecko Czarnego Pana. Okazuje się bowiem, że głównym przeciwnikiem w całej historii jest Delphi – córka Voldemorta i… Bellatrix Lestrange.
Yup. Także tego…
W kontekście całej serii – drobiazgowo rozplanowanej, konsekwentnej i spójnej, w której każdy szczegół miał znaczenie – tego rodzaju rozwiązanie wygląda niesamowicie tanio. Wprowadzania na siłę dziecka Voldemorta, serio? Naprawdę nikt nie miał lepszego pomysłu? Ma to odrobinę sensu jeśli przyjmiemy, że The Cursed Child to historia o relacjach pomiędzy rodzicami, a dziećmi (nawet taka Delphi marzyła o tym, żeby tatuś być z niej dumny), ale ta odrobina to za mało, żeby ten wątek mógł się równać z wcześniejszymi fabułami Rowling. Nie mam pojęcia jak twórcy chcą wytłumaczyć to, że żaden z ważnych bohaterów nie wiedział, że Bellatrix tuż przed Bitwą o Hogwart urodziła dziecko w willi Malfoyów. Tym bardziej, że musiała być w widocznej ciąży jeszcze wtedy, kiedy Snape szpiegował wśród Śmierciożerców. Zakładam, że przed śmiercią przekazałby komuś ten eine kleine szczególik o przyjściu na świat dziecka samego Voldemorta. Cały pomysł jest tak durny, że nie pozostaje mi nic innego jak tylko rozłożyć nad nim ręce.
Posmak slasha, czyli stracona szansa dla reprezentacji
Jeśli wydawało wam się, że pisząc o fanfickach pominiemy zupełnie tematykę slashy, to grubo się myliliście. Tak, The Cursed Child w swojej fanfikowatości posunęło się tak daleko, że sugeruje romans pomiędzy parą głównych bohaterów tej samej płci. Z początku są to delikatne przebłyski cieplejszej relacji, które bardzo łatwo pomylić z młodzieńczą przyjaźnią (pierwsza myśl? „Ojej, nawet tutaj widzę potencjalny romans, muszę przestać czytać tyle ficów„). Jednak im dalej w las, tym więcej drzew, a po jakimś czasie zażyłość relacji obu chłopców przekracza moją zdolność do kreowania sobie w głowie nierealnych pairingów i wydaje się być coraz bardziej namacalna. Albus i Scorpius nie boją się fizycznego okazywania uczuć – bardzo często padają sobie w objęcia, wspierają się w trudnych chwilach, mało tego! rodzice próbują ich rozdzielić siłą, jak w szekspirowskiej tragedii. Padają też quasi-romantyczne wyznania – Scorpius stwierdza, że jeśli miałby się z kimś zgubić w czasie, chciałby żeby tą osobą był Albus; Albus przyznaje, że Scorpius czyni go silniejszym. Jest w sztuce jedna scena, która jest po brzegi napakowana emocjami i fizycznym napięciem – kiedy po tym jak Albus mówi Scorpiusowi, że nie mogą się już przyjaźnić, chłopcy spotykają się na szczycie dwóch kondygnacji schodów i patrzą sobie głęboko w oczy. W scenariuszu ta scena to cała jedna strona didaskaliów. Żadna inna nie jest tak szczegółowo opisana. A na żywo robi podobno jeszcze lepsze wrażenie – romantycznie ewidentne, dodajmy.
Niestety to, co z początku wydaje się mieć obiecujący posmak prawdziwego slasha, wkrótce przeobraża się w zwykły queerbaiting. Bowiem na końcu historii Scorpius zaprasza na potańcówkę Rose. Jego nienaturalne wręcz uwielbienie dla młodej Weasleyówny jest zasugerowane już wcześniej, jednak nie zmienia to faktu, że z Albusem łączy go o wiele mocniejsze uczucie. Chemia pomiędzy nimi jest tak wyraźna, że nie potrzeba oglądać wersji scenicznej, żeby ją zauważyć – wylewa się już w samego scenariusza. Ostateczne wycofanie się autorów z tej relacji jest tym bardziej rozczarowujące, że sama Rowling dość mocno wspiera środowiska LGBT. No halo, przecież wyciągnęła z szafy samego Dumbledore’a! Choć może sposób w jaki to zrobiła powinien nam tu dać do myślenia. Przyznanie, że postać jest gejem na spotkaniu z fanami, a nie na kartach książki pozwala mi podejrzewać, że Rowling chce jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko – wspierać osoby homoseksualne, ale tak aby za bardzo nie rozdrażnić konserwatywnych fanów. Przegapiwszy swoją szansę na wprowadzenie reprezentacji w poprzednich książkach, JKR miała okazję odkupić się w teatrze. Albus i Scorpius mogli być pierwszą kanoniczną homo-parą w świecie Harrego Pottera – straszna szkoda, że komuś w połowie drogi zabrakło odwagi.
Można się zastanawiać na ile potrzebny był ten sequel – czy uczynił oryginalną historię lepszą? Czy w znaczący i korzystny sposób rozbudował świat czarodziejów? Osobiście twierdzę, że nie. Na tym polu o wiele większe nadzieje pokładam w filmowej adaptacji przygód Newta Scamandera. Nie twierdzę, że miałabym na ten temat inne zdanie, gdybym miała okazję zobaczyć sztukę na żywo. W tym jednak cały problem, że wbrew temu, co zadeklarowali twórcy, wydanie scenariusza drukiem wcale nie uczyniło jej bardziej dostępną dla fanów – dostępna stała się tylko jej forma tekstowa. A ta sama w sobie ma już wiele wad, a bez warstwy wizualnej są one jeszcze bardziej widoczne. Ostatecznie to, jak będziecie podchodzić do Przeklętego Dziecka zależy wyłącznie od was. Możecie traktować go jak pełnoprawnego spadkobiercę historii Harrego i godną kontynuację. Ale równie dobrze możecie go zupełnie zignorować i zapewniam was, że wasza potteromania na tym nie ucierpi.