No i stało się – pierwsza część Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela dobiegła końca. Specjalnie zaznaczam, że pierwsza, ponieważ Hachette ogłosiło już, że będzie serię kontynuować przez następne 40 numerów (wszystko jednak wskazuje na to, że wzorem innych państw, dostaniemy ich kolejne 60). Dla fanów to świetna wiadomość – nie tylko dlatego, że dostaniemy jeszcze więcej marvelowych komiksów, ale również ponieważ sami jako fandom odnieśliśmy niemały sukces. Daliśmy radę utrzymać na rynku poważną komiksową serię (a nie oszukujmy się – z początku nie było wiadomo, czy to wypali), co powinno stanowić solidną zachętę dla innych wydawnictw – udowodniliśmy bowiem, że opłaca się wydawać w Polsce poczytne komiksy superbohaterskie (dodam – w przestępnej cenie), bo znajdzie się całkiem dużo osób, którzy je kupią.
Pierwszą część WKKM wieńczy Siege, czyli po naszemu Oblężenie, które jednocześnie miało domknąć okres Dark Reign w świecie Marvela. Dark Reign obejmowało okres około dwóch lat i było rezultatem wszystkich wydarzeń, które przetoczyły się przez uniwersum w wyniku Tajnej Inwazji oraz (pośrednio) Wojny Domowej. Generalnie większość historii obraca się wokół Normana Osborna, który wyrósł na poważną polityczną figurę, po tym jak w świetle reflektorów zabił przywódczynię Skrulli i tym samym przyczynił się do zakończenia inwazji obcych na Ziemię. Osborn maksymalnie wykorzystał swoje kilka minut chwały (podczas których wmówił wszystkim, że jego zielone alter-ego to pieśń przeszłości) i przejął dowodzenia nad organizacją HAMMER utworzoną w miejsce okrytego hańbą SHIELDu. Jego podwładni wyglądają jak Avengers i noszą ich pseudonimy, jednak w rzeczywistości są to przebrani członkowie Thunderbolts (WKKM 57, więcej o tym numerze pisałam wcześniej). Tymczasem prawdziwi herosi wciąż kontynuują swoją działalność w podziemiu.
Powiem wprost – Siege to nie jest moja ulubiona historia. Moim zdaniem jest ona doskonałym przykładem tego, czym kończy się zafiksowanie Marvela na punkcie crossoverów i wielkich eventów, z których każdy ma być najbardziej przełomowy i jeszcze bardziej przewracać świat do góry nogami. Tak na prawdę jednak wszyscy podskórnie czują, że jedynym celem przedstawionych wydarzeń jest doprowadzenie do jeszcze bardziej krwawej jatki z jeszcze bardziej efektywnymi scenami walki. A to moi drodzy jest już nudne i do bólu przewidywalne. Zwłaszcza, że główna oś fabularna, czyli atak Osborna na Asgard, jest zbudowana na bardzo słabych przesłankach – ponieważ Osborn nie ma absolutnie żadnego powodu żeby atakować siedzibę nordyckich bogów. Można oczywiście tłumaczyć go głęboko skrywanym szaleństwem, ale nawet jak na niego byłoby to zbyt tanie zagranie.
Dodatkowo przy okazji wydania Siege na jaw wychodzą wszystkie problemy związane z publikowaniem jedynie głównej historii w danym crossoverze. Siege jest krótkie, ma tylko cztery zeszyty, a jak zwykle zostało obudowane całą hordą tie-inówi, prequeli i sequeli. Czytelnik zostaje więc rzucony w wir historii, której korzenie sięgają głębiej niż to co dostajemy w WKKM i tym samym musi samemu domyślić się kim jest Daken, dlaczego Tony Stark leży nieprzytomny, gdzie się podziewa Thor i dlaczego nie jest w Asgardzie, i co tak właściwie jest nie tak z Sentrym? Wyjaśnienia na początku numeru dają sporo, ale jeśli ktoś nie siedzi głęboko w Marvelu, może poczuć się zagubiony. A zadania nie ułatwia nam sam charakter takiego dużego eventu, który wymaga żeby do historii wepchnąć jak najwięcej bohaterów do jednego kadru. Efekty takich zabiegów wychodzą niekiedy komicznie, jak na przykład w finałowej scenie, gdzie Kapitan Ameryka stoi naprzeciwko swoich fellow Avengers wygłaszając mowę końcową, a w następnym kadrze wszyscy nagle stoją w jednym triumfalnym szeregu, bo przecież nic nie wygląda bardziej bohatersko niż cała drużyna zwarta i gotowa do kolejnej potyczki z wrogiem. A ja przez chwilę byłam przekonana, że nagle na scenę wkroczyły klony Avengers, tak bardzo nienaturalny był to przeskok.
Generalnie lubię scenariusze Bendisa, bo wiem, że potrafi tworzyć historie, które rzeczywiście wywracają na drugą stronę status quo uniwersum. House of M, Avengers: Disassembled, Secret War to eventy, które bardzo lubię, często do nich wracam i uważam za bardzo udane. Niestety Siege do pięt im nie dorasta. Spełnia swoją rolę jako domknięcie pewnej ery i dobrze, bo reperkusje aktu rejestracji superbohaterów nie mogą się ciągnąć w nieskończoność, bo wyjdzie nam z tego kolejne Clone Saga, ale można było to zrobić lepiej. Przede wszystkim przedłużając nieco centralną serię i pozwalając czytelnikom bardziej wczuć się w wydarzenia, tak żeby mieli możliwość je lepiej przeżyć zanim na dobre się zakończą.
Choć patrząc z dzisiejszej perspektywy Siege to seria dość odległa (ma już pięć lat), dzięki niej uświadomiłam sobie jak bardzo obawiam się tego, co Marvel będzie wyrabiał na swoim poletku w tym roku – nowe Secret Wars da twórcom szereg możliwości aby uczynić uniwersum bardziej spójnym i mniej rozdrobnionym (optymistyczna wersja), ale jednocześnie jest tyle rzeczy, które będzie tu można spektakularnie i z hukiem schrzanić. Marvelu, wielka prośba – nie zepsuj tego.
Wielka Kolekcja Komiksów Marvela t. 60
Oblężenie
Scenariusz: Brian Michael Bendis
Rysunki: Olivier Coipel
Wydawnictwo Hachette, 2015