Czytanie young adult i romansów paranormalnych jest jak łażenie po plaży z wykrywaczem metalu – po drodze znajdziecie przede wszystkim mnóstwo psiego gówna. Kilka starych puszek, tulipany z rozbitych butelek. Ale kiedy w końcu, klnąc pod nosem, jęknięcie „nigdy więcej” i zaczniecie wycofywać się do domu, wtedy istnieje NIEWIELKA szansa, że wasz wykrywacz nagle zapiszczy i w górze piachu znajdziecie coś bardzo, bardzo precioussssss.
Young adult to bardzo trudny gatunek do lubienia – jego popularność buduje się na hype’ach, modach, która sprawiają, że co kilka miesięcy na półkach zatrzęsienie wampirów zamienia się w zatrzęsienie aniołów, druidów, elfów, a ostatnio (ugh…) syren. Do bólu zwyczajna Mary Sue nadal nie widzi jaka jest piękna i wyjątkowa, a zabójczo przystojny, tajemniczy młodzian wciąż onieśmiela piękną buźką i zapładnia uśmiechem. Nawet dystopia zaczyna zjadać własny ogon. Wszystko tutaj jest wtórne, cliché goni cliché i po przeczytaniu jednej serii można sobie właściwie dać spokój z resztą, bo to tak jakby przeczytało się wszystkie.
Ale, ale. Zwiastuję wam radość wielką – od kilku lat widać ożywienie na rynku. Pojawiły się nowe autorki, zaczęły sięgać po świeższe motywy i odkryły, że wow! nie tylko romansem young adult stoi. A Czerwona Królowa Aveyard jest tej zmiany doskonałym, choć na obecną chwilę już dość późnym przykładem.
Nie będę robić z autorki żadnej reformatorki gatunku – bynajmniej nie wpadła ona na żaden rewolucyjny pomysł, którego wcześniej by w literaturze nie było. Ale tak sprawnie żongluje motywami, przeplata wątki i bawi się emocjami czytelnika, że nie sposób się od jej książki oderwać.
Czerwona Królowa zaczyna się jak typowa dystopia. W bliżej nieokreślonym fantastycznym świecie społeczeństwo podzielone jest według koloru krwi. Czerwoni to warstwa uciskanej biedoty – wykonują najcięższe prace, żyją w skrajnej biedzie, a jeśli do osiągnięcia pełnoletności nie zdobędą zawodu, wysyła się ich na front, aby ginęli w trwającej już kilkadziesiąt lat wojnie. Klasą rządzącą są Srebrni, którym krew i urodzenie zapewnia wysoką pozycję, liczne przywileje, a także nadprzyrodzone moce. Jak można się tego spodziewać główna bohaterka – Mare – jest Czerwona. Jej rodzina została szczególnie naznaczona przez wojnę – trzech starszych braci już służy w wojsku, ojciec w wyniku odniesionych ran skończył na wózku, a byt całej rodziny spoczywa na barkach najmłodszej siostry, która jako utalentowana hafciarka wyszywa ubrania dla Srebrnych. Mare stara się pomagać najbliższym najlepiej jak potrafi – kradnąc na ulicach i upłynniając towary na czarnym rynku. Wszystko zmienia się kiedy trafia do królewskiego pałacu, gdzie przypadkowo objawia swoje nadnaturalne zdolności w obecności rodziny królewskiej i całego dworu. Od tej chwili zostaje wciągnięta w sieć politycznych intryg, lecz bynajmniej nie będzie w nich jedynie tą bierną, wykorzystywaną stroną.
Ach, czy wspominałam już o przystojnych książętach? Oczywiście, że są przystojni książęta, duh!
Na czym najłatwiej może się przejechać autor powieści młodzieżowej? Na budowie świata przedstawionego. Aaa tam jakieś reżimowe państwo, slumsy w tle, bohater cierpi, whatever przejdźmy do akcji i tajemniczego młodziana, przecież pod bohaterką kolana same się nie ugną. W tym momencie stawiamy pierwszy plus dla Aveyard – jej kreacja Norty jako reżimowego państwa, w którym większość obywateli uciskana jest przez uprzywilejowaną mniejszość nadludzi pasuje bardziej do high fantasy niż young adult. I choć, nie oszukujmy się, ludzie o nadprzyrodzonych mocach to żadna nowość (zwłaszcza, że najsilniejszy i najbardziej niebezpieczny ze szlacheckich rodów panuje nad MAGNETYZMEM. Wiemy jakie komiksy pani czyta, pani Aveyard!) , a wachlarz prezentowanych przez nich umiejętności widzieliśmy już w niejednym filmie, to wątek mocy jako takiej jest bardzo ważny dla fabuły książki i nie razi wtórnością. Jeśli chodzi o budowanie świata, autorka bardzo konsekwentnie dawkuje nam kolejne informacje, przemycając je w rozmowach bohaterów, albo dosłownie, w lekcjach historii, które Mare musi pobierać. Nie odnosimy więc wrażenia, że świat przedstawiony ma być tylko nieco bardziej barwnym tłem dla taniego wątku romantycznego (wiem, nie mogę się powstrzymać przed porównaniami. To pewnie dlatego, że ból po przeczytaniu złych książek zostaje z nami na zawsze. Kiero Cass, do ciebie mówię!).
Mniej więcej w połowie książki dotarło do mnie, że nie mam pojęcia w co ubrani się poszczególni bohaterowie. Mimo, że mamy do czynienia ze światem technologicznie zaawansowanym (telewizory, kamery, broń palna) i bliższym naszej współczesności niż dajmy na to siedemnastowieczny Wersal, wydaje się, że królewskim dworze panuje moda typowo bajkowa – są suknie i mundury przepasane szarfami. Jednak nie jestem w stanie przywołać bardziej konkretnych opisów poszczególnych strojów, ponieważ autorka bardziej skupia się na popychaniu fabuły do przodu niż porównywaniu kto nosi więcej falban i chwała jej za to. Co więcej, drodzy państwo – to pierwsze YA pozbawione tradycyjnej sekwencji schodzenia na śniadanie po uprzednim przeglądnięciu całej zawartości szafy!
Mare jako głównej bohaterce daleko od wpisywania się w stereotyp damy w opresji. Choć w książce jest kilka scen, kiedy musi liczyć na pomocną męską dłoń, nie daje się sprowadzić do roli kukły, którą pozostali bohaterowie przerzucają pomiędzy kolejnymi scenami. Mare przejmuje inicjatywę, wyraźnie wie, co chce osiągnąć i bierze czynny udział w kreowaniu akcji w książce. Co więcej, z chwilą przestąpienia progu pałacu nie zapomina natychmiast o swoim pochodzeniu. Podczas gdy w innych historiach bohaterki w takich sytuacjach szybko dają się porwać nowej, lepszej rzeczywistości, Mare do samego końca książki nie przestaje myśleć o królewskim dworze jako o terenie wroga.
Wspomniałam o pięknych książętach. Czymże byłaby książka dla młodzieży (choć nie oszukujmy się – 55% czytelników literatury young adult ma więcej niż 18 lat) bez obiektu westchnień dla główniej bohaterki. W przeważającej liczbie przypadków obiekty muszą być dwa, gdyż nic tak nie podsyca akcji jak trójkąt i niekończące się dylematy nastolaty odnośnie tego, którego młodziana powinna wybrać. Nie jestem pewna, czy w Czerwonej Królowej w ogóle powinniśmy mówić o trójkącie. Wgłębianie się w wyjaśnienia „dlaczego” mogłoby popsuć wam przyjemność z czytania. Powiem tylko tyle, że ani przez chwilę nie odniosłam wrażenia, aby którykolwiek z męskich bohaterów został dopisany na siłę, tylko po to aby spełnić się jako trzeci bok rzeczonego trójkąta. Romans w czystej postaci właściwie się w książce nie pojawia – za wszystkimi scenami, które mogłyby uchodzić za romantyczne zawsze stoją jakieś ukryte motywy. Stawiamy kolejny plus autorce – relacje pomiędzy postaciami są dobrze rozplanowane i mają sens, tak samo z resztą jak cała akcja. Nie wyczułam aby którakolwiek ze scen była dopisana jako wypełniacz kartek. Ogólnie rzecz biorąc całość czyta się bardzo lekko, choć można się zastanawiać czy dla wszystkich będzie to dobra rekomendacja. Ja bawiłam się przednio.
Zarzućmy łyżeczką dziegciu – rzadko się tak zdarza, żeby wszystkie elementy w książce idealnie do siebie pasowały i żeby nie można się było do niczego przyczepić. Choć przyznam, że w tym przypadku i tak patrzyłam na całość dość łagodnym okiem, ponieważ z początku nie spodziewałam się po Czerwonej Królowej niczego dobrego i kiedy w końcu dotarło do mnie, że oto czytam książkę świetną, przestałam specjalnie zwracać uwagę na jakieś niewiarygodne rysy psychologiczne, albo wtórność niektórych motywów. Jednak jest jedna rzecz, która przy ogólnej bardzo dobrej jakości całej historii mocno odstaje i jest to Szkarłatna Gwardia. Czerwona Królowa jako dystopia potrzebowała swojego własnego „ruchu oporu” i dostała ją w postaci partyzantki. Partyzantki dowodzonej przez grupę dzieciaków. I to jest największa wada całej książki. Przy całej pieczołowitości z jaką autorka nakreśliła podział klasowy Norty, postawienie na czele buntowniczej bojówki dziewczyny niewiele starszej od głównej bohaterki było pomysłem chybionym, gdyż odbiera jej całą wiarygodność. Zwłaszcza, że Farley jako przywódca ma wyraźny problem z dbaniem o anonimowość i niepakowaniem się w kłopoty, ponieważ co chwilę bierze czynny udział w akcji, zamiast siedzieć w ukryciu jak na szychę quasi terrorystycznej organizacji przystało. No i jest jeszcze Kilorn, najlepszy przyjaciel Mare, który zaraz po decyzji o przyłączeniu się do buntowników, jakimś dziwnym trafem zaczyna odgrywać rolę prawej ręki Farley. Bo tak to właśnie działa w tajnych organizacjach – przychodzisz z ulicy i z marszu zostajesz głównym taktykiem następnego zamachu. I nikomu nie przyjdzie do głowy, że możesz być szpiegiem korony. Albo chociażby beznadziejnym dowódcą. Dodatkowo to wszystko sprawia wrażenie, jakby na całą Szkarłatną Gwardię składały się cztery osoby na krzyż, a nie siatka wiernych członków rozsiana po całym kraju.
W ostatecznym rozrachunku jednak plusów jest zdecydowanie więcej. Także drogi czytelniku, zabierz młodszej siostrze Rywalki (po czym podrzyj je i spal) i daj jej Czerwoną Królową. A potem przeczytaj ją sam.
I słowem post sciptum moje proroctwo – skończył się Twilight, więc nie będzie już drugiego sukcesu paranormalnego romansu na srebrnym ekranie. Zaraz skończą się Igrzyska Śmierci, a Niezgodna i jej kontynuacje ostatecznie dorżną kinowe dystopie. Studia filmowe będą potrzebowały nowego rodzaju filmów, które przyciągną do kin rzesze nastoletnich (i trochę bardziej wyrośniętych) widzów. I zaprawdę powiadam wam – to będą filmy na podstawie takich książek jak Czerwona Królowa, jestem pewna. Marissa Meyer już sprzedała prawa filmowe do Sagi Księżycowej, Laini Taylor zrobiła to samo z Córką dymu i kości, podobnie jak i Leigh Bardugo, do której Dreamworks zgłosiło się już dawno po trylogię Grisha. Założę się, że w wokół Victorii Aveyard też zaczną się za chwilę kręcić przedstawiciele różnych wytwórni. A kina zaleje dobre fantasy. Czuję to w kościach. Amen.
Tytuł: Czerwona Króla
Autor: Victoria Aveyard
Wydanie: Moondrive, Wyd. Otwarte, 2015
Liczba stron: 488