Peter Morgan wprost ubóstwia królową Elżbietę. To jego muza i bez przerwy rebootowany motyw przewodni. Udowadnia to już od lat: w Królowej z Helen Mirren, The Audience z tą samą aktorką, a teraz w The Crown, w którym Helen Mirren zapobiegawczo zapowiedziała, że już na pewno nie zagra. I choć sezon pierwszy oglądało mi się dziwnie ciężko (na tyle ciężko, że finałowe odcinki dooglądałam niespełna tydzień temu), drugi wchodzi w człowieka jak nóż w masło. A to dlatego, że przełom lat 50. i 60. na brytyjskim dworze to czas wizerunkowego kryzysu monarchii, ślubów, narodzin królewskich dziedziców i małżeńskich utarczek. Innymi słowy soczystych dramatów, które przypominają nam, że melodramat najlepiej smakuje w sosie z monarszego przepychu i zwykłych problemów rodzinnych rozgrywających się na tle zupełnie niezwykłej polityki. Będę trochę spoilerzyć. O ile w ogóle można spoilerzyć historię XX wieku.
Drugi sezon serialu zachowuje dotychczasową formułę, to znaczy każdy odcinek jest w pewnym sensie osobną historia, poruszającą jeden wybrany problem z życia rodziny królewskiej albo skupiającą się na konkretnych wydarzeniach historycznych. Tylko początek sezonu przełamuje ten schemat, rozciągając story arc małżeńskiego kryzysu Elżbiety i Filipa na trzy odcinki (cały sezon otwiera scena ich kłótni, która zostaje później w całości powtórzona w trzecim odcinku, co jest dość ciekawym zabiegiem). W gruncie rzeczy mamy tu tak jakby do czynienia ze specyficzną odmianą procedurala, gdzie echa wątków z poprzednich odcinków pobrzmiewają głównie w tle, podczas gdy za główną oś fabuły służy jakaś „sprawa tygodnia”.
Tym razem scenarzyści pozwalają Elżbiecie odetchnąć, o wiele częściej wypychając na pierwszy plan pozostałych członków rodziny. Siłą rzeczy otrzymujemy kontynuację losów Małgorzaty, postaci, której problemy w poprzednim sezonie triggerowały mnie najbardziej. To jeden z tych życiorysów, w którym bez problemu można określić dokładny moment, kiedy czyjeś życie zaczęło zsuwać się po równi pochyłej. Od momentu, gdy królowa odmówiła siostrze możliwości poślubienia rozwiedzionego Petera Townsenda, Małgorzata staje się coraz bardziej zgorzkniała, smutna i nierozważna (a przy tym kopci jak smok). Niedawna ogłoszenie zaręczyn księcia Harry’ego (z Meghan Markle, dla której nie będzie pierwszym mężem) w fascynujący sposób zbiega się z tym wątkiem i dopisuje słodko-gorzki epilog do całej historii – dwa pokolenia później członek rodziny królewskiej znajdujący się w tym samym położeniu co Małgorzata, może już bez większych problemów wziąć ślub z kim chce.
Na scenę wkracza więc Tony Armstrong-Jones, przyszły mąż księżniczki Małgorzaty, i już od pierwszych scen pulsuje na ekranie czerwoną syreną alarmową. Ten związek to chodząca bomba zegarowa – zawarty z niezdrowych pobudek przez zupełnie niepasujących do siebie ludzi – i serial nawet nie próbuje nas oszukiwać, że skończy się szczęśliwie. Przy czym Mathew Goode w roli rozwiązłego fotografa wypada rewelacyjnie i choćby dla tej roli warto drugi sezon obejrzeć. Zwłaszcza, że dopiero teraz scenarzyści pozwalają sobie na popuszczenie żelaznego pasa cnoty i pokazują odważniejsze sceny, w tym relację pomiędzy członkami seksualnego trójkąta (wcześniej z trudem przychodziła im choćby delikatna sugestia, że para królewska mogłaby uprawiać seks). Zastanawiać może jedynie fakt, iż wszelkie przekraczanie granic „przyzwoitości” zachodzi tylko w przypadku Tony’ego, choć obok niego książę Filip wyrasta na równie ważny, o ile nie ważniejszy, czarny charakter w serialu.
Zastanawiam się z czego wynika ta różnica. Dlaczego The Crown w przypadku Tony’ego o wiele odważniej mówi o jego przewinieniach, a gdy chodzi o Filipa, zniża głos do szeptu i rzuca delikatnymi sugestiami, ani razu nie nazywając rzeczy po imieniu? Czy chodzi tylko o to, że prawdziwy Anthony zmarł na początku tego roku, a Filip wciąż żyje? Czy może cała sprawa rozbija się o coś innego – o totalną niezdolność Petera Morgana do powiedzenia złego słowa o rodzinie królewskiej i generalnym pobłażaniu jej w swoich historiach? To coś, co jestem w stanie zarzucić mu już od czasów The Audience, bo oglądając jego produkcje trudno nie odnieść wrażenia, że Morgan woli malować Windsorom taktowną laurkę w bogatych dekoracjach, zamiast pokusić się o większe przywiązanie do faktów, albo chociaż do tego, co o mieszkańcach pałacu Buckingham zawsze się po cichu mówiło.
Bo Filip nigdy nie był posłusznym i wiernym mężem. Jego małżeńskie grzeszki wykraczały daleko poza grymaszenie na dworskie obowiązki i głód tytułów, a historie o licznych zdradach sugerowałyby, że małżeństwo króla i królowej częściej przypomina spętany konwenansami kontrakt niż związek kochających się ludzi. W drugim sezonie The Crown o wiele bardziej skupia się na postaci Filipa i z rozmachem kreśli tragedie jego dzieciństwa, ale już nie tak chętnie opowiada o tym, jakim niewiernym mężem Filip jest dla Elżbiety. Nie chodzi mi o to, że serial nic nie wspomina o jego występkach, ale małżeński konflikt Windsorów otwierający ten sezon, opiera się bardziej na różnicy charakterów i fakcie, że Filip jako mąż królowej czuje się uwięziony, a nie na tym, że po prostu miał kochanki. Bo hasło „zdrada” nie pada w serialu ani razu.
Jeśli chodzi o samą Elżbietę, to widać, że w nowej odsłonie serii mamy już do czynienia z dojrzalszą, obytą z władzą królową, a nie nowicjuszką, która dopiero uczy się rządzić. Dzięki temu królowa zmienia się powoli z głównej bohaterki, z którą widz siłą rzeczy musi sympatyzować, w postać bardziej zniuansowaną. Mamy tu nie tylko konsekwencje odmówienia Małgorzacie małżeństwa, ale również swoistą rywalizację z Jackie Kennedy, połączoną z sugestią, że Elżbieta jest o wiele zimniejszą i pozbawioną empatii kobietą, niż mogłoby się wydawać. Ja taki rozwój postaci kupuję, bo wolę oglądać bohaterów ze skazą – ciekawych, ale niekoniecznie żebrzących o moją sympatię.
Zauważyłam, że tym razem wydarzenia serialu o wiele częściej zmuszały mnie do sięgania po telefon i weryfikowania historii w Wikipedii. Oglądając The Crown trudno stwierdzić, które szczegóły scenariusza były prawdą, a które jedynie pomysłem scenarzystów. Czy dzwony opactwa Westmisterskiego naprawdę biły na śmierć Kennedy’ego? Czy Filip był powiązany z aferą Profumo (nie – brytyjskie gazety zdążył się już porządnie oburzyć na to, jak serial nieprawdziwie wplątuje księcia w cały skandal)? Jak mocne były związki Edwarda z nazistami? Niekiedy plansze z tekstem dodawane pod koniec odcinka uzupełniały fabułę o dodatkowe fakty, ale niekiedy trudno wszystko zweryfikować. Jeśli zaś chodzi o odcinek z przeszłością byłego króla Edwarda, to jest on jednym z lepszych w całym sezonie, a to dlatego, że bezbłędnie manipuluje sympatiami widza – najpierw sugerując, że Edward źle ulokował polityczne przekonania, więc zasłużył na ostracyzm, później rozwadniając jego winę w paplaninie o tym, że „walczył tylko o pokój”, a na samym końcu dowalając brutalną puentę w postaci relacji o tym, w jakich zakulisowych intrygach Edward brał udział. Co pięknie pokazuje jak bardzo był naiwnym, głupim i niezdolnym do rządzenia człowiekiem.
W drugim sezonie pojawia się w końcu mocniej zarysowany wątek dzieci królowej. A konkretniej jednego dziecka – Karola. Było to coś co, przyznam, nieco irytowało mnie w poprzedniej serii – jak na serial, który chce wprowadzić widza na korytarze pałacu Buckingham i pokazać Elżbietę również od tej drugiej, prywatnej strony, The Crown z uporem maniaka unikało pokazywania małych Windsorów i ich relacji z matką. W tym roku scenarzyści postanowili rzucić małego Karola na głębokie wody dziecięcej traumy i pokazać jego przeżycia w rygorystycznej szkole, do której książę Filip wysłał go siłą (prawdziwy Karol wspomina te lata jako jedne z najgorszych w swoim życiu). Fabuła odcinka składa się na dwie linie czasowe, w którym obserwujemy zarówno młodego Karola, jak i jego ojca Filipa w tym samym wieku, a obaj chłopcy przeżywają początek szkolnej edukacji w zupełnie inny sposób. Filipowi szkolny rygor pozwala poradzić sobie ze stratą bliskich i odnaleźć własne miejsce na ziemi, a dla Karola jest to największa trauma dzieciństwa. Przesłanie całego wątku, czyli truizm według którego nie każdy człowiek reaguje w ten sam sposób na podobne doświadczenia, jest dla Filipa zupełnie nie do przyjęcia, co tylko dokłada się do demonizowania jego postaci w tym sezonie.
Pojawiają się również nowe dzieci, ponieważ na świat przychodzą Andrzej i Edward. Nie żeby było to specjalnie ważne dla fabuły – kolejne ciąże Elżbiety nie odgrywają dużej roli w scenariuszu, a są raczej przedstawione jako pewna niedogodność w pełnieniu królewskich obowiązków. Zresztą w momencie opuszczenia brzucha królowej noworodki w magiczny sposób znikają z historii (a sama scena pierwszego porodu jest zastanawiająca, ponieważ Elżbieta dostaje leki usypiające, spokojnie odpływa, po czym lekarze wyjmują z niej dziecko kleszczami. Wciąż liczę, że wpadnie tu jakiś ginekolog i wytłumaczy mi, co tam właściwie zaszło). Nie spodziewajcie się więc scen, w których główna bohaterka będzie się mierzyć z trudami pielęgnacji oseska – problemy szkolne Karola to jak na razie jedyny wątek, w którym Elżbieta wykazała troskę o któregoś z potomków. Co jest dość irytujące, ponieważ oglądając serial o rodzinie królewskiej (składającej się przecież i z dorosłych, i z dzieci), chciałabym obejrzeć wyraźnie nakreślony wątek relacji pomiędzy książątkami a ich matką, nawet jeśli miałby on postawić królową w niekorzystnym świetle. Tymczasem The Crown wygodnie omija temat i nie próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy Elżbieta była dobrą matką. Ba, czy w ogóle była jakąkolwiek matką, a nie tylko maszynką do wypluwania noworodków jak pestek z arbuza.
Mam jeszcze jedno, ostatnie zastrzeżenie – czuję, że miejscami The Crown aż nadto odwołuje sie do swojego melodramatycznego rodowodu i zbyt często próbuje manipulować widzem za pomocą muzyki i sztucznego napięcia. W nowym sezonie jest kilka takich scen, w których epickość podkładu gwałtowanie rośnie, chociaż cała scena aż tak ważna nie jest. Dzieje się tak przykład w finałowych ujęciach odcinka z małżeństwem Kennedych, gdy Elżbieta zaczyna pisać list z kondolencjami. Scena kreowana jest na niezwykle podniosłą i przełomową, podczas gdy tak naprawdę nic do fabuły nie wnosi, a już na pewno nie jest spektakularnym rozwiązaniem wątku, wbrew temu, co sugeruje muzyka. Dodatkowo w serialu pojawiają się również sceny, kiedy bohaterowie widzą coś na jawie albo tylko we własnych myślach. I te wypadają… strasznie dziwnie, bo zupełnie nie pasują do koncepcji serialu. Jak ta, kiedy nastoletni Filip odbywa astralną podróż na miejsce katastrofy samolotu, w której zginęli jego bliscy. Trudno powiedzieć, czemu ma to służyć, zwłaszcza, że ciała ofiar są idealnie zachowane, a cała sekwencja jest dla fabuły odcinka zupełnie zbędna, bo i bez niej Filip jest dość straumatyzowany.
Trochę smutno mi na myśl, że musimy się pożegnać z dotychczasową obsadą. Uważam, że zarówno Claire Foy jak i Matt Smith świetnie sprawdzili się w głównych rolach, a ewentualne zastrzeżenia mogę mieć do tego, jak zostały one napisanie, a nie odegrane. Netflixowe „Downton Abbey na bogato” to jeden z moich ulubionych seriali, jakie platforma posiada obecnie w swojej ofercie – wizualnie zachwycający, historycznie poprawny i pięknie rozwijający trend fascynacji brytyjską rodziną królewską. Jestem bardzo ciekawa, jak poradzą sobie nowi aktorzy (na razie potwierdzono tylko, że Olivia Coleman przejmie role Elżbiety) i na jakich wydarzeniach skupi się cały sezon – wiadomo jedynie, że pojawi się w nim Camilla i mocny wątek rozpadu małżeństwa Małgorzaty.