Są problemy palące, są kwestie istotne, są istotne dyskusje na ważkie tematy i w końcu są też popkulturalne problemy pierwszego świata, o których rozmyślam chyba tylko ja. Dziś opowiem wam o moich ostatnich wewnętrznych rozkminach. Bo ja to na przykład doszłam do wniosku, że własna opinia w stopniu czystym nie istnieje. Tym bardziej na tematy związane z kulturą.
Jak pewnie pamiętacie, znalazłam się w kręgu tych trzech osób, którym bardzo podobały się pierwsze odcinki Iron Fista. Byłam dosłownie promilem promila. Napisałam entuzjastyczną recenzję, która może nie wynosiła serialu pod niebiosa, ale z pewnością nie stawiała go na niższym poziomie od pozostałych marvelowskich produkcji Netflixa. Co więcej pozwoliłam sobie odnaleźć w produkcji elementy, które w pozytywny sposób wyróżniały serial na tle innych z serii, a więc nadawały mu bardzo określoną wartość dodatnią i czyniły go w moich oczach ważnym. Polubiłam Danny’ego i chciałam, żeby inni też go lubili. Byłam święcie przekonana, że tak właśnie się stanie.
Wyobraźcie sobie więc moje zdumienie, gdy w dniu zdjęcia embargo na recenzje w Internecie rozpoczął się festiwal wieszania psów na biednym Iron Fiście. Siedząc przed komputerem i jak co rano wyjmując z kawy kocie włosy, z mieszaniną szoku i oburzenia zadawałam sobie pytania: ale jak to? Niby dlaczego? Czy naprawdę widzieliśmy ten sam serial? Nie ukrywam, moja empatia wobec fanów Batman v Superman nagle wzrosła. Na własnej skórze odczułam, jak to jest znaleźć się na marginesie recenzenckiego społeczeństwa. Zostałam fandomowym pariasem, któremu najwyraźniej podobała się produkcja nie tylko zła, ale rzekomo autentycznie szkodliwa. Interesujące doznanie.
Ale spoko, luzik, jak na emocjonalnego nosorożca przystało nie wzięłam tego do siebie. Zamiast tego tupnęłam mentalnie nóżką, zmrużyłam trzecie, wewnętrzne oko i przez zaciśnięte zęby wysyczałam we własnej głowie: O, to wy tacy? Państwo-krytykanctwo od siedmiu boleści? Wielcy obrońcy serialowego stylu i konwencji? Już ja wam pokażę!
Plan był genialny w swej prostocie – po sześciu odcinkach, które tak mnie zachwyciły, miałam zamiar siąść, obejrzeć resztę i zachwycić się nimi równie mocno na przekór wszelkiej krytyce. Oczywiście nie miałabym z tego nic oprócz własnej satysfakcji, ale nie umniejszało to mojego zapału. Szykowałam się jak na wojnę – wszystkie negatywne recenzje przeczytane, argumenty przemyślane. Uzbroiłam się po zęby w celne riposty na odbicie każdego z nich. Zabrało mi to trochę czasu, więc pomiędzy jedną, a drugą częścią sezonu minęło dla mnie kilka tygodni. Ale co tam, byłam gotowa. Zaraz się przekonacie. Szach, mat, antyironfiści!
A potem usiadłam do oglądania z kotem na kolanach, głaszcząc go ze złowieszczą gracją kogoś, kto knuje coś bardzo niedobrego. I im dłużej oglądałam, z tym mniejszym zapałem głaskałam, tylko po to, aby wkrótce futrzaka zepchnąć z kolan, bo potrzebowałam trochę miejsca, aby zamaszyście złapać się za głowę i omdleć dramatycznie na naszej kanapie z IKEI jak ktoś, kto właśnie zobaczył, że mu mordują przyjaciela czy tam inną bliską osobę.
Rany boskie, oni wszyscy mieli rację.
Dłużyzny, zbędne wątki, złole wielowymiarowi jak kartka papieru, koszmarna nuda, która sprawia, że nawet turniej szachowy zdaje się bardziej interesujący A w końcu Danny, który zamiast pozostać słodkim labradorkiem, zamienia się w rozpieszczonego pudla, który ugryzie cię w kostkę, a potem nasra do buta, warcząc: wolno mi, jestem mistrzem kung fu. Wszystko to, co serialowi zarzucali krytycy, zmaterializowało mi się na ekranie w smutnej parodii serialu, który jeszcze niedawno tak mnie zachwycił. Ktoś mi zburzył mój mały netflixowy ołtarzyk. Jak do tego doszło? Jak to w ogóle możliwe, że tak dobry serial mógł się tak strasznie pogorszyć? I czy na pewno właśnie to się stało?
Istnieją dwie możliwości: albo szósty odcinek był dla serialu magiczną granicą, po której jakimś cudem jego jakość specjalnie poszybowała w dół, albo Iron Fist od samego początku był serialem wybitnie średnim (którego upadek boli tym bardziej, że przecież aspirował do miana produkcji wybitnej), tylko ja tego nie widziałam. Bądź usilnie nie chciałam widzieć.
Ta sytuacja pozwoliła mi dojść do wniosku, że tak właściwie w większości przypadków w popkulturze nie istnieje coś takiego jak własna opinia. A raczej – własna, pełna opinia w stanie czystym. Do powstania własnej opinii w stanie czystym potrzebne są odpowiednie warunki – bezopiniowa próżnia, nieskażona obcymi wpływami. Innymi słowy – nie czytasz recenzji, nie rozmawiasz ze znajomymi, nie zerkasz nawet na nagłówki artykułów (wszak nawet z nich można wyczytać, czy produkcja jest dobra/zła i właśnie takich cech się w niej doszukiwać). I podobnie jak faktyczna próżnia może zaistnieć jedynie w teorii (czyli w wyjątkowych warunkach), tak samo szansę na bezopiniową próżnię mają jedynie ci, którzy obcują z dziełem w całkowitym oderwaniu od cudzego zdania (czyli w wyjątkowych warunkach). Akurat w przypadku Iron Fista byłam dokładnie w takiej sytuacji – oglądałam pierwsze odcinki w czasie, kiedy dzielenie się wrażeniami publicznie było niedozwolone, więc mogłam polegać jedynie na własnej wrażliwości. A własna wrażliwość bywa ułomna i ograniczona jednostkowymi uprzedzeniami i sympatiami.
Ja na przykład tak bardzo dałam się uwieść koncepcji Danny’ego jako autentycznie dobrego i sympatycznego bohatera, zupełnie pozbawionego mrocznego pierwiastka tak bardzo popularnego w pierwszoligowych produkcjach, że przestałam zauważać wszystkie wady serialu. Chciałam wierzyć, że Iron Fist jako całość był bardzo dobry, bo jeden element trafił idealnie w moje spektrum serialowej wrażliwości. To sytuacja bardzo podobna, a jednocześnie zupełnie przeciwna do tej, w której (jak wierzę) znaleźli się niektórzy krytyczni recenzenci (chociażby ci z io9) – od samego początku skupili się tak bardzo na kwestii koloru skóry głównego bohatera, że nie próbowali nawet doszukać się w serialu pozytywów. Zamiast tego od razu wysłali go na szafot.
To wcale nie znaczy, że cudem powstała czysta opinia recenzentów z dostępem do materiałów przedpremierowych jest automatycznie lepsza. Powiedziałabym, że w większości przypadków powiedziałabym jest niepełna. Wydaje mi się, że oglądając dany serial jedna osoba rzadko jest w stanie zauważyć wszystkiego aspekty fabuły, aktorstwa, kwestii technicznych, których pozytywna bądź negatywna ocena miałaby wpływ na całą opinię. Nie czytając recenzji innych osób przed premierą Iron Fista, nie wiedziałam, że można było zwrócić większą uwagę na tempo fabuły, dostrzec poważne wady niektórych wątków i tego, że Danny w niektórych scenach naprawdę zachowuje się jak dupek. Nie oznacza to wcale, że czytanie cudzych recenzji automatycznie doprowadzi do przejęcia występujących w nich opinie za własne (choć również istnieje taka możliwość) – raczej że zwrócimy uwagę na te elementy dzieła, które wcześniej umknęły naszej uwadze. Dokładnie tak było w moim przypadku. Możemy chociażby przeczytać, że choreografia walk była beznadziejna i wcale się z tym nie zgodzić, ale jeśli wcześniej w ogóle nie zastanawialiśmy się nad tą choreografią to wciąż wychodzimy z tej konfrontacji z pełniejszym obrazem całego serialu, uzupełnionego o nasze nowo sformułowane zdanie.
Więc jeśli przyjmiemy, że własna opinia to tylko ta, która powstała bez udziału obcych wpływów, to musimy uznać, że większość z nas, recenzentów, po prostu nie jest w stanie jej sformułować. Własna opinia nie istnieje. Bo w rzeczywistości nie da się całkowicie odciąć od zdania innych. Nie w naszym codziennym życiu unurzanym w Internecie i błyskawicznej wymianie informacji. I to nawet nie chodzi o zetknięcie się z prawdziwą opinią – wystarczy zerknąć na suche procenty na Rotten Tomatoes, aby podświadomie poczynić już pewne założenia dotyczące serialu lub filmu. A skoro te założenia wynikają z informacji pochodzących z zewnątrz, to automatycznie sprawiają, że nasza własna opinia nie jest już w stu procentach własna.
Nie uważam, że moje wcześniejsze zdanie na temat Iron Fista, powstałe tylko i wyłącznie na podstawie moich subiektywnych odczuć było błędne. Na tamtą chwilę, na tamtą wiedzę, jaką miałam o tej historii wydawało mi się najlepsze. I nie czuję się źle z tym, że je zmieniłam. Czuję się zafascynowana procesem, który do tego doprowadził. Zaczęłam się przez to zastanawiać, czy moja dotychczasowa recenzencka postawa, polegająca na tym, że nie czytam cudzych opinii zanim nie zobaczę filmu (żeby nie produkować sobie w głowie założeń/uprzedzeń) nie była błędna. Może właśnie konfrontowanie się ze zdaniem innych w czasie seansu jest najlepszym sposobem na rzetelną i pełną ocenę dzieła?
A może po prostu chciałam napisać, że tylko krowa nie zmienia zdania i jak zwykle nie umiałam tego zrobić krócej.