Nie trudno odgadnąć jakie wiekopomne dzieło zainspirowało powstanie tego tekstu. Od kiedy po raz pierwszy ujrzałam w trailerze do BvS mroczną i ociekającą patosem scenę, w której Batman zadaje Supermanowi słynne już w tym momencie pytanie, dotykające problemu jego człowieczeństwa, byłam pewna, że zestaw skojarzeń, jaki zaistniał w mojej głowie nie miał nic wspólnego z oryginalnym zamysłem twórców. Ba, jestem przekonana, że nie byłam jedyna (tak koślawa wypowiedź aż prosiła się o menstruacyjną interpretację). To, co według scenariusza miało sugerować widzowi niejednoznaczną naturą Supermana i pozwalało zrozumieć głębokie rozterki, targające Batmanem, w rezultacie okazało się być prostym pytaniem o to, czy Superman miesiączkuje (w obliczu takiego pokładu mhroku i powagi, jakimi bombardował nas film, naprawdę trudno się dziwić, że moje myśli postanowiły ratować się ucieczką w absurd). I co ciekawe, gdyby zamienić kombinację bohaterów w scenie i zastąpić Supermana Wonder Woman, zadanie tego samego pytania wciąż byłoby jak najbardziej zasadne. Jednak ponieważ skojarzenie z menstruacją byłoby wtedy już zbyt oczywiste, jestem święcie przekonana, że taka scena nie miałaby prawa powstać. Zasugerowanie, że popularna bohaterka miesiączkuje? O nie, w to się nie bawimy. W popkulturze kobietom krwawić nie wolno.
Innymi słowy – dzisiaj porozmawiamy o miesiączkach. Czytelniku – odwagi!
Surfing the crimson wave
W zachodniej kulturze płyny ustrojowe i wszelkie inne substancje opuszczające ludzki organizm wciąż objęte są pewnym rodzajem tabu. Jak bardzo posuniętym rozwojem cywilizacyjnym byśmy się nie szczycili, pewne procesy fizjologiczne wzbudzają w nas obrzydzenie, albo posługując się bardziej plemiennym terminem – są po prostu nieczyste. Rozmowy na temat wydalania, wymiotów, ejakulacji czy w końcu miesiączki, są w pewien sposób nie na miejscu, a na widok krwi w realu większość z nas pewnie odwróci wzrok. Jednak wydzielina wydzielinie nierówna – w popkulturze krew może radośnie chlustać z każdego innego otworu w ciele poza drogami rodnymi kobiety (żaden inny zabieg medyczny nie jest tak czysty i higieniczny jak filmowe porody) i prędzej natkniemy się na piętnaście fekalno-rzygowych dowcipów pod rząd niż na sugestię, że któraś z oglądanych przez nas bohaterek mogłaby akurat mieć okres.
Ok, przyznaję – sugestia, iż fikcyjne kobiety nie krwawią była z mojej strony celową hiperbolą. To nie prawda, że temat miesiączki w popkulturze nie istnieje, bo owszem, wspomina się o niej – półgębkiem, po cichu, albo z wykorzystaniem uroczego eufemizmu: ten czas, kobiece dni, przyjazd ciotki, surfowanie na czerwonej fali (to z Clueless), bądź też comiesięczny prezent od matki natury (a to z reklamy Tampaxów). Oczywiście zdarzają się też nieliczne przypadki, kiedy ktoś użyje normalnej nazwy dla tego zjawiska, lecz na całe szczęście to tylko pojedyncze incydenty – wszak wszyscy wiemy, że hasło „okres” wypowiedziane na ekranie otwiera tunel czasoprzestrzenny do innego wymiaru, gdzie wszyscy jesteśmy zmuszeni rozmawiać o podpaskach, skurczach i częstotliwości zmieniania tamponów. Więc na wszelki wypadek lepiej go unikać.
No periods, period!
Jest taki wdzięczny trop zwany no periods, period. Opiera się on na założeniu, iż w popkulturze temat kobiecego okresu pojawia się jedynie w odpowiednim, fabularnym kontekście. Jeśli takiego kontekstu brakuje, film, serial albo książka nigdy nawet nie zająkną się o tym, że występująca w nich bohaterka mogłaby miesiączkować. Bardzo ogólny i tępym toporem ciosany podział zakłada, że literatura najczęściej ukazuje menstruację w kontekście przechodzenia z dzieciństwa w dorosłość, seriale i filmy z kolei wykorzystują ją jako przedmiot dowcipu, zazwyczaj niezbyt wyszukanego. Z moich osobistych obserwacji (niepopartych absolutnie żadną statystyką) wynika zaś, że tematyka okołookresowa w popkulturze występuję najczęściej wtedy, gdy… ten się nie pojawia. Innymi słowy, kiedy nasza bohaterka zachodzi w (zazwyczaj niespodziewaną) ciążę.
Mistyczny pierwszy okres
Nie istnieje taki gatunek książek ani rodzaj produkcji telewizyjnych, po które można by specjalnie sięgnąć w poszukiwaniu przykładów menstruacji w popkulturze. Jeśli jednak na taki motyw trafimy, mamy całkiem spore szanse, że będzie on osadzony w kontekście pierwszego okresu doświadczanego przez bohaterkę. I teraz, w zależności od rodzaju utworu, z jakim obcujemy może to być dla niej przeżycie triumfalnego przejścia do dorosłość albo wstydu i traumy. W tak zwanych produkcjach familijnych dziewczęta mają więcej szczęścia – pierwsza miesiączka to dla nich okazja do intymnych rozmów z matkami i babciami, które perspektywę comiesięcznego krwawienia przedstawiają jako symboliczne włączenie do wspólnoty prawdziwych kobiet i mistyczny moment życiowego przełomu (czyli cukierkowy bullshit, dzięki któremu nieświadomym dziewczynkom łatwiej jest przełknąć perspektywę 30 następnych lat z cyklicznym występowaniem bolesnych skurczów). Takie sceny dostajemy w The Bill Cosby Show czy Siódmym Niebie, gdzie mają one spełniać również funkcję edukacyjną dla młodego odbiorcy. Co ciekawe bohaterki, które doświadczają na ekranie pierwszej miesiączki bardzo często w tym temacie wyedukowane nie są, a tajemnice własnego ciała poznają razem z widzem.
Adekwatnym przykładem będzie jeden z odcinków animowanej Aparatki (skądinąd bardzo przyjemnego serialu), w którym to Sharon dostaje skurczy w czasie jeżdżenia z chłopakiem na rolkach. Alden (rzeczony chłopak) nie mając pojęcia, co się dzieje na szybko diagnozuje u niej atak wyrostka i wzywa pogotowie. I choć chwilę później bohaterka przeżywa chwile grozy, gdy Alden w szpitalu dowiaduje się od pielęgniarki, co tak naprawdę jej dolegało, cały odcinek w bardzo przystępny sposób serwuje tematykę okresu w sosie strawnym dla nastoletniego widza, tłumacząc, że to coś zupełnie normalnego, a nie powód do wstydu.
Jednak nie wszystkie pierwsze miesiączki przychodzą tak gładko. Pamiętacie film Moja dziewczyna? Jedną z niewielu produkcji, w której Macaulaya Culkina można było nazwać „słodkim dzieckiem”? Kiedy Vada, główna bohaterka, dostaje pierwszy okres, jest święcie przekonana, że to krwotok wewnętrzny i że na pewno umrze. Chociaż i tak jest w nieco lepszej sytuacji od Emmeline z Błękitnej Laguny, bo ma wokół siebie dorosłych, którzy mogą jej wszystko wytłumaczyć. Emmeline z kolei nie ma zielonego pojęcia, co się z nią dzieje, choć instynktownie wyczuwa, że przebywający z nią na pacyficznej wyspie Richard powinien ją zostawić w spokoju. Jednak najbardziej dramatycznym przedstawieniem pierwszego okresu w filmie jest scena pod prysznicem z Carrie, w której to główna bohaterka na widok miesiączki dostaje ataku histerii, a chwilę później zostaje obrzucona przedmiotami higieny osobistej przez koleżanki.
Magiczny pierwszy okres
Przykład Carrie łączy się z jeszcze jednym popularnym motywem – fantastyka, a zwłaszcza horror lubi patrzeć na okres jako na emanację sił witalnych, w której początek znajdują nadprzyrodzone moce bohaterki. Zwłaszcza horror ma z tym pewien, jakby nie mówić kłopot, bo z miesiączkującej kobiety robi najczęściej broczące krwią monstrum. Gatunek, który lubi przenosić na taśmę filmową symbole naszych ukrytych lęków, menstruację odczytał głównie w kontekście fizycznej realizacji groźniej kobiecej seksualności, dopisując do niej automatycznie śmierć i przemoc. A więc kim jest miesiączkująca kobieta w horrorze? No potworem jest, no. Carrie za pomocą swoich nowo nabytych mocy morduje prawie całą szkołę, a dla Ginger z Ginger Snaps miesiączka jest pierwszym krokiem na drodze do przemiany w żądnego krwi lykantropa (cykliczność menstruacji i transformacji w wilkołaka jest tu nie bez znaczenia). Kiedy zaś sięgniemy po komiks Fables znajdziemy w nim postać Frau Totenkinder – wiedźmy z której originu również dowiadujemy się, że zdolności magiczne pojawiły się u niej wraz z pierwszą krwią. Z resztą ta bardzo szybko przestała jej wystarczać i Totenkinder musiała przerzucić się na mocniejsze substancje, a każde dziecko wie, że do uprawiania czarów nic nie nadaje się lepiej od krwi niemowląt.
PMS = Przed Miesiączką, Sieroto!
Horrory horrorami, ale wyobrażenie miesiączkującej kobiety jako oszalałego kłębka nerwów, zagrażającego sobie i otoczeniu (a zwłaszcza mężczyznom) rozpleniło się i na dobre zakorzeniło w całej popkulturze. Jest to obraz nie tylko krzywdzący, ale też zupełnie nieprawdziwy, a wziął się stąd, że ktoś, kiedyś, wspominając w swoim dziele po raz pierwszy o bohaterce z okresem, pochrzanił sobie PMS z menstruacją i zlał oba zjawiska w jedno (przypomnijmy – PMS to okres tygodnia, dwóch przed okresem. I to właśnie wtedy niektóre kobiety stają się bardziej drażliwe). Dlatego teraz każda fikcyjna kobieta doznaje na początku cyklu dziwnej odmiany charakteru, bez powodu wpada w złość i najlepiej w ogóle nie wchodzić jej w drogę. Co ciekawe przy całym szerokim wachlarzu dolegliwości towarzyszących najpierw PMSowi, a później miesiączce, popkultura z maniackim uporem ignoruje wszystkie te, które nie podpadają pod kategorię „wahań nastroju”. W związku z tym w żadnym serialu nie uświadczycie miesiączkującej/PMSującej bohaterki, skarżącej się na tkliwość piersi, wzdęcia, mdłości, biegunkę, ból w krzyżu, ból głowy czy ból brzucha, macie za to jak w banku, że jeśli nie wybuchnie komuś płaczem w twarz, to przynajmniej zagrozi mu śmiercią bez większego powodu (ewentualnie będzie pochłaniać czekoladę w hurtowych ilościach). I nawet nie wspominam o tej szczęśliwej ćwierci kobiecej populacji, która w czasie okresu nie odczuwa żadnych dolegliwości – ta dla popkultury po prostu nie istnieje. Czy to na wielkim, czy na małym ekranie miesiączkująca kobieta to wkurwiona kobieta.
Mężczyzna w okresie
Co najbardziej zabawne popkultura zdaje się nie upatrywać w menstruacji źródła dyskomfortu dla kobiet. Zamiast tego dokonuje dziwnej manipulacji w okolicach środka ciężkości całego problemu w taki sposób, że osobami najbardziej cierpiącymi przez kobiecy okres są otaczający ją… mężczyźni. Rozmaite produkcje bardzo często sięgają po tego rodzaju negatywną narrację – mężczyzna cierpi, bo menstuująca kobieta ma humory, kobieta zrzuca odpowiedzialności za swoje zachowanie na okres, miesiączka destrukcyjnie wpływa na życie erotyczne bohaterów, zaś emanacją ostatecznego złą w najczystszej postaci jest sytuacja, kiedy dojdzie do tak zwanej synchronizacji cykli i kilka kobiet mieszkających razem zacznie krwawić w tym samym czasie. Tak stało się w jednym z odcinków Modern Family (w którym sterroryzowany nastrojem kobiet w swojej rodzinie Luke krzyczał „They’re monsterating!”), 6teen (kreskówka, u nas znana jako Szóstka w pracy; trzy główne bohaterki na czas okresu wręcz zamieniają się osobowościami) i Grey’s Anatomy (Meredith i Izzie napadły na George’a, za to, że nie kupił im tamponów). Nie zgadniecie, dla których postaci było to bardziej traumatyczne przeżycie.
Nie znaczy to oczywiście, że nie zdarzają się również bardziej rozgarnięci męscy bohaterowie, którzy rozumieją potrzeby swoich partnerek. Dobrym przykładem będzie tutaj Adam (Ashton Kutcher) z No Strings Attached. W dniu kiedy Emma (Natalie Portman) i jej współlokatorki (oraz jeden współlokator-gej w ramach moralnego wsparcia) synchronicznie znoszą męki okresu w odosobnieniu, Adam przynosi im karton babeczek i płytę z miesiączkową playlistą. Watch and learn guys, watch and learn.
Choć jeden Adam wiosny nie czyni, pozytywne sygnały na nim się nie kończą. Niekiedy mogłoby się wydawać, że małymi kroczkami okres zdaje się wychodzić z popkulturalnej jaskini. Podczas gdy w starszych produkcjach miesiączka naznaczona była społecznym stygmatem, jako prywatna i wstydliwa przypadłość, którą należało przeżywać w sekrecie, a już na pewno w ukryciu przed mężczyznami (sam fakt, iż ktoś mógł domyślić się, że ta menstruuje był dla bohaterki powodem do wstydu), nowsze filmy i seriale zdają się być o wiele bardziej otwarte na sceny, w których fikcyjna kobieta jasno przyznaje się do swojego stanu. Nie przekłada się to co prawda na większą obecność menstruacji na ekranie, ale jej ewentualne pojawienie się obecnie nie szokuje już tak jak kiedyś. Tym bardziej mężczyzn. Tym jednak wciąż nakazuje się zachowanie odpowiedniego dystansu w obliczu kobiecego cyklu – ci bohaterowie, którzy przejawiają jakiekolwiek zainteresowanie jego przebiegiem bardzo często portretowani są jako jednostki odstające od normy. W jednej ze scen Parcs & Recs okazuje się, że grupa starszych urzędników miasta od lat monitoruje cykle Leslie Knope, aby wiedzieć, kiedy mogą spodziewać się u niej ataku PMSu; w Big Bang Theory Sheldon próbuje zrobić to samo z cyklem Penny. Nawet Chandler i Joey z Przyjaciół potrafią określić, kiedy nadchodzi „ten czas” dla Moniki i Rachel. Najbardziej ekstremalnym przypadkiem będzie tutaj sprawa z jednego epizodu Law & Order: Special Victims Unit, w którym to seryjny gwałciciel specjalnie śledzi cykle swoich ofiar, aby zaatakować w takim momencie, kiedy szansa na zajście w ciążę jest największa. Jest jedna rzecz, która łączy powyższe przykłady – w popkulturze monitorowanie kobiecego cyklu przez mężczyzn nie służy kobietom. Bohaterowie nie zdobywają wiedzy na temat miesiączki po to, aby lepiej rozumieć swoje partnerki i okazać im wsparcie, kiedy okres w końcu nadejdzie – robią to, aby sami się na niego przygotować, uchronić przed najbardziej dokuczliwymi objawami ekranowego PMSu and last but not least zdobyć nad kobietą pewnego rodzaju kontrolę.
Wielka nieobecność
Taki miał być tytuł notki na samym początku. Z tym że, po omówieniu tylu przykładów widać, że, nie byłby on do końca adekwatny. Temat miesiączki w popkulturze istnieje, czy może raczej, pojawia się od czasu do czasu, o ile da się go wpisać w odpowiedni kontekst i wykorzystać w charakterze dowcipu, symbolu dojrzewania, manifestacji dziwnie pojętego mistycyzmu, albo w końcu jako nawiązanie do ewentualnej ciąży. Brak takich kontekstów, a w konsekwencji tabu nałożone na menstruację w popkulturze, pozwala na spojrzenie na jej dzieła pod zupełnie innym kątem i otwiera pole dla nowych interpretacji. Jak krew menstruacyjna wpływa na wampiry? Czy Edwarda ciągnęło do Belli bardziej, kiedy miała te dni? Czy w świecie Harrego Pottera istniały zaklęcia uśmierzające bóle menstruacyjne? Czy trybutki z Igrzysk Śmierci mogły dostać od sponsorów podpaski? Jak z okresem radziły sobie boharki LOSTów? Jak wyglądają cykle u tolkienowskich elfów? I czy Supergirl z okresem może sobie zrobić wolne?
Możliwe, że niektórzy z was zadają sobie pytanie – po co w ogóle o to pytać? Po co domagać się aby temat miesiączki pojawiał się w popkulturze częście? To zastanawiające, ile osób, słysząc o czym mam zamiar napisać reagowało zaczepnym: „Co następne? Notka o kupie i sikach?”, automatycznie wrzucając kobiecy okres do jednego wora z ekskrementami. A o tym przecież rozmawiać nie wypada – wydzieliny są nieczyste (przy czym, znowu, prędzej serialowy bohater dostanie biegunki w miejscu publicznym, niż kobieca postać przyzna się do miesiączki). Z tym, że jest ogromna różnica pomiędzy produktami ludzkiego wydalania, a menstruacją. Ponieważ wydalamy absolutnie wszyscy, a okres to proces, który zachodzi jedynie u połowy populacji. Jest nierozerwalnie sprzężony z płcią i tak mocno obwarowany kulturalnymi stygmatami i latami niezrozumienia, że tej części ludzkości, która go nie przeżywa należy łopatologicznie tłumaczyć na czym tak właściwie całe zjawisko polega. Jakby na to nie patrzeć, miesiączka jest jedynym wspólnym doświadczeniem dla kobiet na całym świecie – mamy jak w banku, że na pewnym etapie swojego życia każda z nas będzie musiała ją przejść (choć niekoniecznie w ten sam sposób). W popkulturze jednak menstruacja wciąż jest nieobecna w swoim najbardziej pierwotnym znaczeniu – jako całkowicie naturalny proces, który przez lata, uparcie powtarza się co miesiąc w organizmie każdej kobiety – także tej fikcyjnej. I to właśnie z tym rodzajem menstruacji konsumentki popkultury mogłyby się utożsamiać najbardziej, gdyby tylko twórcy zdecydowali się do niego nawiązać. Jeśli już promujemy równouprawnienie i afirmację kobiecości, róbmy to z całym dobrodziejstwem inwentarza.
W bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy znowu będę leżeć z kotem na lędźwiach, łykając kolejne ibupromy jak cukierki i klnąc z bólu na czym świat stoi, chciałabym móc zobaczyć w ulubionym serialu bohaterkę, która spokojnym tonem stwierdza, że ma okres, a przy tym nie dostaje napadu szału. Chcę filmu, w którym mężczyzna zapyta partnerkę o termin jej miesiączki po to, aby w odpowiednim momencie przyjść potrzymać ją za rękę, a nie spieprzyć w siną dal. Marzy mi się członkini X-men, która zamiast polecieć na akcję zostanie z termoforem w łóżku. Drodzy twórcy – po prostu pozwólcie swoim bohaterkom krwawić.