Od kilku lat kino superbohaterskie przyzwyczaja nas do tego, że ma być nie tylko kasowe ale i jak najłatwiej dostępne dla szerokiej widowni. Bo jak bardzo zatwardziałego geekostwa byśmy nie deklarowali, dorośli fani nigdy nie będą domyślnym targetem dla zabawek z Avengers i to nie z myślą o nich robi się wersje filmów z dubbingiem. Kino komiksowe musi być na tyle grzeczne, aby ci bardziej otwarci rodzice mogli pokazywać je dzieciakom bez wyrzutów sumienia. Co bardzo często oznacza piłowanie ząbków komiksowego materiału źródłowego. Deadpool próbuje udowodnić, że w najnowszej odsłonie filmów komiksowych jest również miejsce dla ostrych treści. I nawet jeśli film miał być tylko odważnym eksperymentem, to najnowsze wyniki boxoffice pokazują, że ten się powiódł (tak bardzo!), a zamaskowany najemnik odnalazł w kinie swoją niszę. Nawet ja, choć byłam przekonana, że mam wyjątkowo niski próg wrażliwości na ekranowy rozpierdziel, bawiłam się na filmie fantastycznie. Cycki? Jawohl! Krwawe rozbryzgi? You’ve got attention. Rzucanie mięchem godne najbardziej przeoranego morzem marynarza? Hell yeah!
Fox bezbłędnie odrobił zadanie domowe z podpatrywania strategii u konkurencji. Jeśli bowiem Antman ma być heist movie, Winter Soldier zakrawa na film szpiegowski, a Dr Strange szykowany jest na horror, to Deadpool stanowi wypadkową pieprznej komedii i krwawych filmów akcji. Nie żeby twórcy mieli tutaj jakikowiek wybór – trudno sobie wyobrazić aby można było Deadpoola nakręcić w jakiejkolwiek innej konwencji. Od razu zaznaczę w tym miejscu, że nigdy nie czytałam komiksów o Wadzie Wilsonie, nie będę więc sprawdzać jak bardzo ekranowa wersja oddała honor oryginałowi. Z resztą to i tak jest mało ważne, bo Deadpool jako ekranizacja broni się sam (i z tego, co mi ptaszki ćwierkają wynika, że miłośnicy jego komiksowej wersji i tak są zadowoleni).
Zacznijmy od tego, co moim zdaniem w filmie wyszło dobrze. I paradoksalnie jest to coś, do czego wielu recenzentów ma zastrzeżenia. Mianowicie, przy całej zabawie konwencją i próbie wyśmiewania zagrań znanych z innych filmów superbohaterskich (choć w tym przypadku bardziej pasowałoby określenie – antybohaterskich), Deadpool wciąż opiera się na dość tradycyjnej konstrukcji, włączając w to tak bardzo przeżuty motyw z originem głównego bohatera. Jedną tylko rzecz robi inaczej – żongluje chronologią, dzięki czemu ostateczny efekt, choć skłądają się na niego doskanale znane nam elementy, i tak wypada interesująco. Gdyby Deadpoola pociąć na kawałki i ułożyć sceny według kolejności „jak Bóg przykazał”, czyli rozpoczynając od wprowadzenia zdegenerowanego antybohatera, odnajdującego swoją drugą połówkę (to właśnie ten mocno promowany „walentynkowy” aspekt filmu), a potem szukającego zemsty na naukowcach, którzy zrobili mu z twarzy gumowy kawałek pizzy, to film z pewnością nie zrobiłby na nikim aż tak wielkiego wrażenia.
Poszukując odpowiedzi na pytanie, co tak właściwie sprawiło, że Deadpool odniósł sukces i trafił w serca fanów, trzeba znowu wrócić do jego wyższej kategorii wiekowej. Film dostał ją z trzech powodów – za bardzo obrazowe sceny okrucieństwa (latające głowy, urywane kończyny, mózgi malowniczo rozbgryźnięte na asfalcie), równie dosłownie sceny seksu (montaż pokazujący jak rozwija się związek Vanessy i Wade’a jest fantastycznie bezbłędny) i ogólną kreację bohatera, którego trudno posądzić o mocny kręgosłup moralny – z jednej strony Deadpool potrafi wielkodusznie odpuścić młodocianemu stalkerowi, z drugiej zaś nie ma oporów przed namawianiem znajomego taksówkarza do zamordowania miłosnego rywala (no i nie zapominajmy o tych wszystkich innych scenach, w których sam z zimną krwią morduje przeciwników). No więc te wszystkie dorosłe aspekty filmu, takie które miały odciąć Deadpoola od innych, bardziej zachowawczych produkcji Marvela, tutaj rzeczywiście bardzo dobrze spełniają swoją funkcję – innymi słowy człowiek bawi się na filmie znakomicie. A przyznam, że z początku obawiałam się, czy taki rodzaj filmu do mnie trafi. Mam taki defekt, że nie cierpię pieprzych młodzieżowych komedii, pewną serię z jankeskim owocem w tytule omijam szerokim łukiem, a smakować ekranowe okrucieństwo nauczyłam się dopiero kilka lat temu – na filmach Tarantino. A mimo to Deadpool sprawił mi więcej frajdy niż wszystkie inne komedie dwóch ostatnich lat razem wzięte.
Duża w tym zasługa samego Ryana Reynoldsa, który odgrywa tu rolę życia. Ogląda się go jeszcze przyjemniej mając świadomość, że aktor sam przez lata o produkcję filmu zabiegał (trochę z racji bycia fanem, trochę aby odkupić własne grzechy z Wolverine: Origin) – mam słabość do filmów, w których widać, że twórcy fantastycznie bawili się przy ich produkcji. Fakt, scenariusz wielokrotnie testował moją tolerancję i czasami zdarzyło mu się przekroczyć granicę dobrego smaku (jedno słowo – jednorożec). Zdawało mi się również, że po kilku minutach przełączył mi się jakiś pstryczek w głowie i śmiałam się absolutnie ze wszystkiego – nawet z żartów, które by mnie pewnie nie rozbawiły w innym filmie. Niemniej jednak Deadpool jest zabójczo śmieszny. A przy tym udaje mu się nie popaść w żenadę. To naprawdę spore osiągnięcie.
Jednocześnie jest to chyba najbardziej znerdziała meta produkcja jaką kiedykolwiek puszczano w kinach. Powinno się na nią przychodzić z własnym koszykiem na easter eggi. Co ciekawe (i fajne!) twócy puszczają oko nie tylko do mainstreamowej geek kultury, ale również do masy nerdów innego sortu – w końcu ileż osób wie kim jest Bernadette Peters? Kto policzył wszystkie wspomnienia Roba Liefielda i wie co to za gość (niech plony mu uschną i krowy zdechną! Osobiście – nie znoszę go, Deadpool to jedyna rzecz jaką ładnie udało mi się zerżnąć od innych)? Równie zabawna jest tutaj samoświadomość głównego bohatera, który przez cały czas wie, że występuje w filmie. Strasznie podobały mi się wszystkie smaczki związane z całym uniwersum filmów komiksowych – te prześmiewcze nawiązania do niesłynnej Zielonej Latarni, produkcji spod znaku mutantów (no który Xavier? No który?), a nawet nie do końca legalne wykorzystanie postaci prawnie podpadającej pod MCU. Deadpool jest jak kopalnia kontekstu dla geeków. Warto wybrać się do kina więcej niż raz, aby wyłapać wszystkie nawiązania.
Nie znaczy to oczywiście, że wszystko wypadło idealnie – kinowy Marvel nadal nie umie w czarne charaktery. Ajax aka Francis (pozdrawiam wszystkich, którzy postanowili przebrandować swoje domowe środki czystości, te zdjęcia nigdy mi się nie znudzą) nie mógł być bardziej pozbawiony charakteru. Ostatecznie z jego udziału w filmie zapamiętuje się tylko to, że miał być badassem. No i oczywiście fakt, iż był Brytyjczykiem (o czym radośnie przypominają nam napisy otwierające film). Przy moich wcześniejszych pochwałach dla pomieszanej chronologii o tym nie wspominałam, ale inną rzeczą, która tu nieco skrzypi są nagłe przeskoki nastroju pomiędzy scenami walki, a poważniejszymi momentami, w których bohater dowiaduje się o chorobie i opuszcza Vanessę. Ściśnięty współczuciem widz w dwie sekundy musi przejść od rozrzewnienia do nagłych ataków śmiechu – nie ma tu żadnych stanów „pomiędzy”. Niemniej jednak – są to detale. Nagłego olśnienia producentów w temacie głównego villana nie oczekiwałam (tutaj na piedestale wciąż stawiam seriale Netflixa), a dwubiegunowe wahania nastrojów można jeszcze jakoś przełknąć.
Ogólnie rzecz biorąc Deadpool to jedna z lepszych rzeczy jaka przytrafiła się superbohaterom na wielkim ekranie. Pytanie teraz – co to zmieni? Jestem przekonana, że twórcy już węszą tutaj odgórne przyzwolenie na produkowani filmów cięższego kalibru – ekipa Reynoldsa niespodziewanie pokazała, że przeszywanie ludzi kataną poprzetykane scenami pikantnego seksu jest właśnie tym, co widzowie chcą oglądać w Walentynki (hint, hint – nie w Polsce). Oznacza to, że w niedalekiej przyszłości możemy się spodziewać zalewu filmów, które będą próbowały Deadpoola naśladować, czy to pod względem humoru, czy prezentowanej na ekranie brutalności. Mnie osobiście bardzo cieszy to, że znów udało się dokonać pewnej wewnętrznej dywersyfikacji wśród filmów komiksowych – dopóki będą się one od siebie różnić, a jednocześnie trzymać poziom, Megu będzie zadowolona. A w międzyczasie – eat your chimichangas. I oglądajcie Deadpoola.