Coffee table books – z czym to się pije?

18 października 2015
 Dopiero niedawno dowiedziałam się, że mój mini-zbiorek wielkich, nieporęcznych albumów z obrazkami jest de facto zupełnie osobnym gatunkiem książkowym, który ma własną nazwę, a także zestaw związanych z nim skojarzeń. Co więcej, okazuje się, że pomimo całego mojego zapału okazjonalnego kolekcjonera, przez lata podchodziłam do moich albumów w zły sposób – zamiast projektować dla nich regał z odpowiednio wysoką półką i pieczołowicie układać je według rozmiaru, powinnam była wyłożyć je wszystkie na stolik i czekać na reakcję odwiedzających.

Mowa tutaj rzecz jasna o coffee table books – książkach do oglądania a nie czytania. U nas ta nazwa zdaje się w ogóle nie funkcjonować, co w sumie nie dziwi, zważywszy na to, że nawet ja – samozwańczy bibliofil level-hard – nie domyśliłam się, że zamiast tłoczyć albumy na półce, powinnam była je wyeksponować w bardziej widocznym miejscu. A konkretnie – na stoliku do kawy. I odpowiadając na pytanie zadane w tytule – coffee table books wypada podczytywać trzymając w ręce kieliszek wina, ewentualnie oczywistą filiżankę kawy lub też inny napitek podawany przy okazji przybycia gości, ponieważ z książkami tego rodzaju powinno się według definicji obcować w czasie spotkań ze znajomymi. Coffee table book ma bowiem spełniać określoną funkcję towarzyską, a mianowicie intrygować swoją bytnością w centralnym punkcie salonu i prowokować zgromadzonych do przerzucenia kilku kartek i rozmowy.
Sex2Bby2BMadonna
Do dzisiaj najsłynniejszą coffee table book pozostaje „Sex” Madonny
Przyznam, że o ile swoje własne albumy kocham zaborczą miłością, to powyższa definicja budzi we mnie wewnętrzny sprzeciw. Idea „książek kawowych” (jak to sobie na potrzeby tego tekstu przetłumaczyłam) automatycznie przypisuje wszystkim zebranym snobizm i wyrachowanie; po pierwsze dlatego, że daną książkę kupowalibyśmy nie po to aby ją przeczytać, lecz aby pochwalić się przed znajomymi. Po drugie dlatego, że wydania tego rodzaju przeważnie zawierają mnóstwo obrazków, a niewiele treści, co tak jakby implikuje zarzut o prostactwie i awersji właściciela do słowa pisanego. No i w końcu po trzecie – w związku z tym, że takie książki do najtańszych nie należą, eksponowanie ich w widocznym miejscu miałoby być jednoznaczne z chwaleniem się zasobnością własnego portfela (albo portfeli przyjaciół i rodziny, bo częściej spotyka się jednak sytuację, że albumy dostaje się w prezencie).

W związku z tym określenie coffee table book nierzadko używane jest w negatywnym kontekście –  skoro teoretycznie książka tego rodzaju ma być przyswajalna dla każdej przypadkowej osoby, tekst w środku musi być prosty i przystępny oraz, naturalnie, nie może być go zbyt wiele. Bo esencją lektury nie ma być tutaj wiedza sama w sobie, ale ewentualne towarzyskie pogawędki, do których dana pozycja zainspiruje. A skoro w części maistreamu utarło się, że każdy papierowy produkt choć trochę w formie przypominający książkę traktujemy z nabożnym szacunkiem, a jego funkcją ma być jedynie niesienie Słowa jako wartości nadrzędnej, nie powinno nas dziwić, że są osoby, dla których album, który służy jedynie „do oglądania” staje się automatycznie tworem gorszym.

Dlatego w sumie to cieszy mnie to, że u nas nikt nie wpadł na podobnie nacechowane określenie. Odnoszę wręcz wrażenie, że u nas sytuacja wygląda odwrotnie: album to brzmi dumnie, a posiadanie takiegoż wzbudza zachwyt u postronnych. A skoro już zaczęłam uderzać w tak podniosłe tony, głupio byłoby się swoim własnym zbiorem nie pochwalić. Muszę jedynie wyjaśnić, że dosyć swobodnie podpinam się tutaj pod kategorię coffee table books, ponieważ moje albumy w większości pełne są tekstu, choć ilustracje rzeczywiście przeważają:

33xTrójka i Miracle Anne Geddes

DSC_0219 DSC_0220

Księga (bo nawet albumem trudno to nazwać – tekstu jest tu mnóstwo) jest najbardziej nieporęcznym czytadłem na jakie trafiłam w życiu. Nie ma tu mowy o braniu takiej cegły (pustaka raczej) do wanny, ani na spacer. Szczerze mówiąc trudno ją utrzymać nawet w naturalnej dla książkofila pozycji, czyli na kolanach. Jedynym rozwiązaniem pozostaje rozłożenie jej na stole. 33xTrójka jest za to skarbnicą historycznych ciekawostek i wyjątkowo zacnym czytadłem dla fanów rozgłośni, jednak wymaga mnóstwa silnej woli i samozaparcia (którego mnie brakuje i w związku z tym do dzisiaj jej nie skończyłam). Album Anne Geddes z kolei, trafił do mnie w spadku po babci, co dodaje mu walorów sentymentalnych, choć muszę przyznać, że ze wszystkich zbiorów fotografii Geddes jakie znam (na półce mam jeszcze W tajemniczym ogrodzie) ten jest najmniej ciekawy. Nie przeczę – zdjęcia są nastrojowe, ale pełno tu takiego macierzyńskiego melodramatu, rodem z profilu młodej matki na fejsbuku, a wierzcie mi, mam tego aż nadto na co dzień.

The Great American Pin-Up i Gejsza

IMG_20151018_112039 DSC_0223

Album z pin-upami jest perełką w mojej kolekcji, a miałam tyle szczęścia, że udało mi się go zdobyć za jakieś śmieszne pieniądze na zeszłorocznych Targach Książki w Krakowie. To chyba jedyny album, który idealnie podpada tutaj pod kategorię „książki kawowej” (dużo grafik, mało tekstu). Mimo to jest absolutnie fantastyczny – to taki przekrój przez historię tworzenia pin-upów, z przeglądem najpopularniejszych artystów i motywów. No i jak na album od Taschen przystało,  całość jest napisana aż w trzech językach: po angielsku, niemiecku i francusku. Drugi album, choć dotyczący innego kręgu kulturowego, również przedstawia kobiety wzbudzające pożądanie. Gejszę dostałam w prezencie jeszcze na długo przed wyborem studiów – choć już wtedy było wiadomo, który obszar Azji mi w sercu gra. Książkę podczytywałam na zmianę z Wyznaniami Gejszy, co pozwalało mi na szybką weryfikację fantazji, na które w powieści pozwolił sobie Golden. Wizualna strona książki jest zachwycająca, ale najbardziej podobały mi się w niej zawsze przezroczyste schematy, które gdy się je na siebie nałożyło, pokazywały wszystkie warstwy ubioru gejszy.

Sztuka Animacji i Manga – 1000 lat historii

IMG_20151018_113455 IMG_20151018_113616

Czyli komiks i bajki – czegóż innego można się po mnie spodziewać? Obie książki obiecują dokładnie tyle, ile zapowiadają ich tytuły – mnóstwo informacji i przykładów z pięknymi ilustracjami. Niestety Sztuka Animacji już się nieco zestarzała – ostatnie omawiane w niej filmy to złote lata animacji komputerowej z Gdzie jest Nemo? i Shrekiem na czele.

Mucha do kwadratu

IMG_20151018_124951 DSC_0227

Przy okazji recenzji Złotej Damy wspominałam już, że jestem miłośniczką secesji. Alfons Mucha to obok Klimta mój ulubiony artysta, a albumy z jego pracami mogłabym oglądać godzinami.

Marvel: Encyclopedia i Marvel: Visual Chronicle

IMG_20151018_125217 IMG_20151018_125405I na koniec coś bez czego moja kolekcja marvelowej fangirl nie mogłaby się obejść. To znaczy mogłaby, zwłaszcza bez Encyklopedii, bo w dobie internetu jej przydatność jest znikoma, ale poprzeglądać takie tomiszcze zawsze jest miło. Visual Chronicle wyjątkowo sobie chwalę – oczywiście mam świadomość, że była pisana z błogosławieństwem Marvela, więc nie przeczytamy w niej nic o problemach finansowych wydawnictwa, ani o kontrowersjach związanych z prawami autorskimi do postaci (o wiele lepiej nadaje się do tego Niezwykła Historia Marvel Comics). Niemniej jednak pozycja ta bardzo przyda się tym, którzy dopiero zaczynają raczkować w uniwersum – rok po roku analizuje nie tylko historię samego wydawnictwa ale również wydarzenia z poszczególnych komiksów i równolegle – ówczesne wieści ze świata popkultury. Wiadomo, że  książka o takich gabarytach, jakkolwiek wielkie by nie były, nie jest w stanie przekazać wszystkich szczegółów, ale do odświeżenia wiedzy/rozbudzenia apetytu nadaje się idealnie (zwłaszcza, że nadal jest całkiem aktualna, bo kończy się na All-New X-men).

I to by było na tyle. Zdaję sobie sprawę, że dobór przykładów do zagadnienie potraktowałam dosyć swobodnie – jeśli pomyślimy o typowej coffee table book powinien nam się pojawić przed oczami album o sztuce, fotografii albo architekturze. Te albumy, które znajdują się w mojej kolekcji, choć gabarytowo ogromne wciąż spełniają głównie funkcję informacyjną, a tekstu w nich jest dość sporo. Jednocześnie jestem pewna, że gdybym wystawiła któryś z nich na stół na przyjęciu, bez wątpienia wzbudziłby zainteresowanie. Jeden już nawet testowałam – jak można się łatwo domyślić album z pin-upami jest największą gwiazdą każdej imprezy.

A wy, drodzy czytelnicy, jakimi snobistycznymi tomiszczami możecie się pochwalić? 🙂

Podobne posty