Jaram się jak Sept Baleora, czyli po finale szóstego sezonu „Gry o Tron”

29 czerwca 2016

Nie ukrywam, że po ostatnim sezonie GoTa (który nie tylko ja obwołałam najgorszym ze wszystkich) szósty miał być dla niego takim „być albo nie być” w moim osobistym zestawieniu produkcji, do których podchodzę jeszcze na poważnie. Nie miał GoT ze mną łatwo, oj nie miał, bo jak catusowe, fanowskie serce raz poczuje gorycz urazy, to nie wybacza łatwo, a żeby odbudować nadwątlone zaufanie do twórców, potrzebuje solidnego, mierzalnego skoku w jakości fabuły. Pierwsze dwa odcinki nowej serii wcale mnie nie przekonały i poważnie zaczęłam rozważać postawienie na GoT krzyżyka. Później jednak coś zaczęło w historii drgać i z odcinka na odcinek serial zaczął piąć się do góry i to na tyle skutecznie, że w połowie sezonu musiałam zacząć odszczekiwać wszystko to, co naplułam się na jego temat nieco wcześniej. Byłabym ostrożna w obwoływaniu szóstego sezonu najlepszym z dotychczasowych (prędzej nazwałabym go triumfalnym powrotem do wysokiego poziomu, do którego serial przyzwyczaił nas kilka lat temu), jednak jeśli chodzi o sam odcinek finałowy,  to tutaj takich wątpliwości nie mam – tak, ten finał był najlepszy ze wszystkich. Głównie dlatego, że wcześniej GoT rzucał największym ŁUBUDUBU w dziewiątym albo ósmym odcinku, tylko po to, aby w dziesiątym uspokoić tempo i domknąć wątki – niedzielny epizod tę konwencję łamie.

Zastanówmy się najpierw nad tym jak serial poradził sobie z kwestią, która wzbudzała w fanach najwięcej obaw – z przeskoczeniem fabuły opublikowanych już powieści. Dopóki George RR Martin nie wyda kolejnej części sagi nie dowiemy na ile, tak naprawdę, serialowa rzeczywistość rozminęła się z tą książkową, trudno jednak nie przyznać scenarzystom, że stanęli na wysokości zadania. Wyraźnie widać, że twórcy wsłuchali się w zarzuty widzów i właściwie większość nowych rozwiązań fabularnych zdaje się być próbą spełniania zachcianek tych drugich – Dany za długo kisi się na wschodzie? Wysyłamy ją z flotą na Westeros! W serialu nic się nie dzieje? Narzucimy wam takie tempo, że zaczniecie się zastanawiać jakaż to porąbana fizyka rządzi upływem czasu w tym świecie. Nigdy więcej wątku Dorne? Dobijemy go w drugim odcinku (ale wróci. I może w KOŃCU na coś się przyda). GoT nienawidzi kobiet? W tym sezonie dostaniecie tyle wiodących wątków kobiecych, że pójdzie wam w pięty (a na doczepkę dorzucimy absolutnie wspaniałą Lady Mormont, która zgodnie z logiką świata nie ma prawa istnieć, bo jakaż to banda chłopów słuchałaby się dziesięciolatki, ale co tam – wszyscy będziecie ją kochać). Zdaję sobie sprawę, że ta wyliczanka brzmi jak lista zarzutów, ale to nie o to chodzi. Ważne, że twórcy popracowali nad tym, co rzeczywiście w serialu zgrzytało i zrobili to na tyle skutecznie, że w ciągu godziny finału wywrócili sytuację geopolityczną Westeros do góry nogami. To nagłe i drastyczne przetasowanie wyglądało jak partia szachów, w trakcie której ktoś rypnął szachownicą w ścianę, zrzucił wszystkie figury i ustawił na niej tylko trzy, losowo wybrane pionki.

Królewska Przystań

Dziwnie było pierwszy raz poczuć się jak ci wszyscy ludzie, którzy nie czytali książek i łapali się za głowę na widok scen z Krwawych Godów – po sześciu latach oglądania tego samego serialu miłośnicy papierowej sagi w końcu znaleźli się na tej samej pozycji, co cała reszta i nie mieli absolutnie żadnego pojęcia, co wydarzy się w tym sezonie. A zwłaszcza w finale. Dlatego ja też nie byłam przygotowana na wydarzenia z Królewskiej Przystani, choć dźwięki fortepianu w początkowych scenach (ogólnie mówiąc muzyka w ostatnim odcinku autentycznie wgniatała w fotel) wywołały u mnie gęsią skórkę i potęgowały uczucie irracjonalnego niepokoju. Słusznie jak się okazało – kiedy już wydawało się, że cały ród Lannisterów stoi na przegranej pozycji i nie zostaje im nic innego, jak tylko zagryzać zęby i korzyć się  przed Wiarą Walczącą, Cersei ostatecznie udowodniła, że ma dość pociągania za sznurki z boku. I zanim zaczniemy gdybać, czy jej pretensje do tronu są prawnie uzasadnione, przypomnijmy sobie, że w stolicy nie ostał się absolutnie nikt, kto mógłby się jej sprzeciwić. Cersei wysadziła w powietrze cały swój dwór. To najszybsze i najliczniejsze morderstwo, jakie GoT kiedykolwiek zaserwowało nam na ekranie, a fakt iż nowa królowa była w stanie przyglądać się mu z uśmiechem znad kielicha wina wiele mówi o jej obecnym stanie psychicznym – wstępująca na tron Cersei zdaje się o wiele bardziej przypominać Szalonego Króla niż którykolwiek z jego prawdziwych potomków (choć z koroną na głowie wygląda jak jakaś dziwna, androgeniczna postać z anime, ale to tylko moja luźna obserwacja). Teraz, gdy zgodnie z przepowiednią straciła już wszystkie swoje dzieci widać, że nie ma absolutnie nic do stracenia – swoimi działaniami nie musi już chronić Tommena. Z resztą młodego króla chyba najbardziej tutaj żal (zaraz obok Margaery, która zrzucając na końcu maskę pokazała, że tak naprawdę nigdy nie wypadła z gry, a jedynie próbowała ratować brata) – Tommen zdaje się być jedyną prawdziwie niewinną osobą na dworze, a oglądanie jak rośnie w nim świadomość zepsucia korony i jak ta świadomość zżera go od środka było niesamowicie przykre. Pod tym względem najmłodszy Lannister miał wiele wspólnego z Nedem Starkiem – tak kryształowe serduszka w brudnych, politycznych rozgrywkach nie mają szans się odnaleźć.

Interesująca jest jeszcze kwestia powrotu Jaimiego do stolicy (zbiegiem okoliczności – akurat na koronację) – spojrzenie, którym obdarza Cersei, siedzącą na tronie zdaje się mówić wszystko. I chociaż nie dostajemy tutaj sceny demonstracyjnego obrócenia się na pięcie i trzaśnięcia drzwiami, widać, że w głębi serca Jaimie wyrusza w tym momencie na daleką emocjonalną emigrację, jak najdalej od siostry/kochanki. Musimy przeczekać cały rok, aby zobaczyć jak potoczy się ta relacja, ale przyznam, że miło było obserwować jej powolny rozpad. Zwłaszcza, ze z obojga bliźniąt zawsze uwielbiałam Jaimiego, a Cersei nie cierpiałam (wątpię by znalazła się choć jedna osoba, która Cersei autentycznie lubi – tak dobrze skonstruowane, a jednak zepsute do szpiku kości postaci jak ona, szanuje się tylko za możliwość obserwowania jak daleko są w stanie się posunąć). I nie ukrywam, że koniec dla ich wątku widzę tylko jeden – ostry, krwawy i bardzo melodramatyczny (a w obecnej sytuacji przydomek Kingslayer wręcz zobowiązuje).

Północ (pamięta)

Szczęśliwe rozwiązanie konfliktu w Winterfell wydaje się zupełnie nie pasować do krwawej pożogi, do której serial zdążył nas już przyzwyczaić. To znaczy – krwawa pożoga oczywiście była, ale nie poległ w niej żaden pozytywny bohater. Zamiast tego otrzymaliśmy drugą najbardziej satysfakcjonującą śmierć w historii GoTa (goodnight, sweet prince), a słysząc Who let the dogs out już zawsze będziemy dodawać w myślach – SANSA. To jak wielką przemianę przeszła jej postać w ciągu ostatniego sezonu zasługuje na owację na stojąco – u mnie Sansa zdążyła awansować z rangi najbardziej irytującej postaci (przy starszych sezonach zwykłam nawet grać w drinking game polegające na piciu za każdym razem, gdy Sansa zachowa się jak idiotka) do pierwszego szeregu ulubionych bohaterów (duża w tym zasługa jej najnowszych strojów – dziewczyna rewelacyjnie prezentuje się w dostojnych futrach z poczuciem wewnętrznej godności na twarzy). Oglądanie jak młoda Starkówna przejmuje polityczną inicjatywę i nie boi się wyrażać własnych opinii było w tym sezonie prawdziwą przyjemnością.

Równie miło było zobaczyć obwołanie Jona królem północy – coś ściska mnie w dołu, kiedy pomyślę, że ten niejako idzie tu w ślady Robba, z którym w końcu był całkiem blisko (oby tylko nie skończył podobnie). Nie trudno zauważyć, że ten sezon był dla Jona pasmem samych sukcesów: najpierw zmartwychwstanie (fakt, taką pozycję w CV ma naprawdę niewiele osób), później wygrana Bitwa Bękartów, odbicie Winterfell, a w końcu awans na władcę – o takiej ścieżce kariery inne nieślubne dzieci w tym serialu mogą tylko pomarzyć. Skoro zaś o kwestii nieślubności mowa, zastanawiam się na ile tak naprawdę możemy ufać scenie z Wieży Radości. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ta dostarcza wszystkie odpowiedzi odnośnie pochodzenia Jona Snowa, a większość z nas zapewne z góry uznała ją za potwierdzenie słynnej teorii R+L=J. Jednak, choć bardzo nie chciałabym bawić się tutaj w alternatywne modyfikacje tego rebusu, imię Rhaegara nigdy w scenie nie pada, więc kwestię tego, kto tak naprawdę jest ojcem Jona, technicznie rzecz biorąc można uznać za wciąż otwartą. Nie chciałabym, aby był to ktokolwiek inny poza Rhaegarem, ale zakładam, że póki nikt nie przywoła go jednoznacznie w kontekście ojcostwa, można zakładać, że znajdą się tacy, którzy będą snuć własne teorie. Tym bardziej jeśli nie czytali książek – bądź co bądź teoria R+L=J staje się o wiele bardziej nieoczywista jeśli oglądało się jedynie serial.

Przy okazji wplątuje się nam tutaj wątek Brana. Od samego początku serial wieszczy mu wielką przyszłość i wpływanie na losy świata, po finale zaczęłam się jednak zastanawiać, czy jego główną rolą nie będzie ujawnienie w kluczowym momencie tożsamości Jona Snowa. Jedynie Bran (i może ojciec dwójki Reedów, jeśli założymy, że po powrocie z Wieży Ned zdradził mu, czyje dziecko ma ze sobą) zna prawdę i w tym momencie fabuła aż się prosi o to, żeby jego wątek zakończyć spektakularnym wtargnięciem na jakąś scenę zbiorową i wyjawienie, że nieformalny dziedzic Starków jest tak naprawdę Targaryenem (gasp! kobiety krzyczą, mężczyźni płaczą!). Takie rozwiązanie przechylałoby się w stronę teorii wedle których Pieśń Lodu i Ognia to symboliczna nazwa relacji Jona Snowa z Daenerys. A ponieważ stara dynastia posiada bogatą historię chowu wsobnego, nie trudno sobie wyobrazić, że Dany zacznie smalić do Jona cholewki w momencie, gdy dowie się, że dzielą pewną pulę genów (tutaj w nawiasie dodam, że od kilku odcinków aktywnie shippuję Jona z Sansą, tym bardziej, że w rzeczywistości nie są rodzeństwem. Ale ta chemia na ekranie! Czy tylko ja to widzę?).

Mereen

Cały wątek Daenerys, całkowicie oderwany od wszystkiego, co dzieje się w Westeros, był zawsze tą częścią odcinka, na którą ledwo łypałam jednym okiem. Nie przepadam za Dany i irytują mnie jej nieskrępowane niczym pokłady miłosierdzia dla maluczkich, nie dlatego, że jestem złym człowiekiem, tylko dlatego, że… kobieto! Westeros – kierunek zachód, czy mogłabyś się w końcu ruszyć i dołączyć do głównej osi historii z łaski swojej? Szósty sezon bynajmniej nie poprawił mojego zdania na jej temat, bo w tym roku Dany zdawała się nie popełnić ani jednego błędu, a większość scen z jej udziałem przeplatała kolejne triumfalne zwycięstwa z gorącymi przemowami (zwycięstwo nad dorthrakami, odzyskanie smoka, pokonanie Panów i zdobycie floty – udało się jej absolutnie wszystko. A każda z powyższych scen była bardziej podniosła i epicka niż poprzednia). Daenerys ma zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu, ale mimo wszystko dobrze ją w końcu widzieć na czele floty, płynącej na zachód (a scena uzgadniania warunków sojuszy z Yarą jest jedną z moich ulubionych w całym sezonie). No bo, doprawdy – NAJWYŻSZY CZAS.

W finałowym odcinku momentem, który szczególnie chwytał za serce była rozmowa Dany z Tyrionem i przekazanie mu szpili namiestnika. Miło jest zobaczyć, że zgorzkniały i cyniczny Lannister się wzrusza, sam zaskoczony wiarą jaką zaczął pokładać we jej władzę i polityczne idee. Khaleesi zresztą zdaje się doskonale zdawać sobie sprawę z tego jak wiele mu zawdzięcza  – ostateczne pokonanie Panów (i okazja do wykorzystania połowy budżetu z CGI na sfajczenie ich wojska) mogłoby wyglądać zupełnie inaczej (o ile w ogóle by do niego doszło), gdyby Tyrion nie spacyfikował nieco nastroju królowej. W tym momencie racjonalne wydają się domniemania niektórych fanów, którzy w Daenerys wypatrują początków szaleństwa odziedziczonego po ojcu (bo czymże jak nie nie objawem obłędu jest odesłanie takiego mężczyzny jak Michiel Huisman…).

Bamf! Teleportacja

Podkręcona do maksimum dynamika wydarzeń finałowego odcinka sprawiła, że można było się skrzywić widząc z jaką prędkością niektórzy bohaterowie przemieszkają się po mapie. Jak dla mnie jednak, żadna z tych teleportacji nie była bez celu i chodziło w nich głównie o to, aby każdy z głównych bohaterów dostał wyraźnie zaznaczoną kropkę (albo przecinek, jak kto woli) na końcu swojego wątku. Aby nie zżymać się zanadto na takie zakrzywianie czasoprzestrzeni, wystarczy przyjąć do wiadomości, że przedstawione w nim wydarzenia, a zwłaszcza te z finału, nie rozgrywają się na jednej płaszczyźnie czasowej. I dobrze – dzięki temu w ciągu ostatnich dziesięciu odcinków akcja serialu poszła do przodu o wiele bardziej niż przez ostatnie dwa sezony.

Wbrew pozorom to, że najpierw widzimy Varysa w Dorne, a później na pokładzie statku z Daenerys, nie znaczy wcale, że ten jest męską syreną (chociaż muszę przyznać – to chyba moja ulubiona, durna fanowska teoria, zaraz po tej, która twierdzi, że ser Pounce to Azor Ahai). Działania Varysa zapoczątkowały budowanie w Westeros sojuszy pomiędzy pierwszymi królestwami, a Daenerys – jeśli dobrze się przyjrzeć (a przyznaję, ja nie przyjrzałam się dopóki ktoś nie pokazał mi tego palcem) na ostatnich ujęciach nowej targaryeńskiej floty da się zauważyć żagle z herbami Tyrellów i Martellów, co znaczy, że ci już wsparli pretensje khaleesi do tronu. Drugą teleportującą się postacią pozostaje Arya, która w bardzo satysfakcjonującej scenie morduje Waldera Freya. Tutaj zastanawiają mnie jedynie zasady, na jakich może ona używać zdolności Ludzi Bez Twarzy, skoro tak naprawdę nigdy nie ukończyła formalnego szkolenia i nie wyrzekła się swojej tożsamości. Czy wystarczy raz nieszczerze przyznać, że jest się nikim? To byłoby takie proste. Mam nadzieję, że wyjaśni się to w kolejnych sezonach.

Podczas gdy niektórzy bohaterowie skakali przez kontynenty w siedmiomilowych butach, inni zdawali się zamienić prostą podróż z punktu A do punktu B w wycieczkę krajoznawczą. Ktoś jeszcze pamięta, kiedy Sam wyruszył do Cytadeli? Trochę dawno, prawda? Cóż, najważniejsze, że w końcu do niej dotarł, bo dzięki temu każdy bibliofil oglądający odcinek mógł sobie z zazdrością westchnąć – nie na widok nagich piersi, nie nad artyzmem fabuły, ale nad tą wspaniałą biblioteką! (przy okazji wypadałoby jeszcze docenić wizję westeroskiej wersji pani z dziekanatu) Co poniektórzy w skomplikowanych utensyliach zawieszonych pod sufitem dostrzegli te same kołowrotki, które od lat oglądamy w czołówce – trudno powiedzieć, czy ma to jakiekolwiek znaczenie, choć przyznam, że gdyby teoria według której cała historia z Gry o Tron jest opowieścią snutą przez jednego z maestrów, okazała się prawdą – nie protestowałabym.

Nie chcę całego sezonu oceniać w kontekście tylko i wyłącznie przeskoczenia fabuły książek, bo tutaj od razu rozbilibyśmy się o kwestię tego, że oryginalna kontynuacja wciąż jeszcze nie powstała. A skoro tak, to która jest bardziej kanoniczna? Ta, która pokazała się pierwsza, czy ta papierowa? Najwygodniej będzie tutaj wysłuchać propozycji HBO i traktować obie wersje historii jako dwie alternatywne rzeczywistości. Ja będę się tego trzymać. Szósty sezon serialu szczęśliwie utarł mi nosa i udowodnił, że postawienie na nim krzyżyka, mogłoby jednak zakrawać na przesadę. Twórcy odrobili pracę domową, poprawili to, co niedomagało i co najważniejsze – wyrzucili nas z Westeros w takim momencie, że czekanie na kolejny sezon będzie prawdziwą katorgą. Co ciekawe, oszczędzono nam w tym roku cliffhangerów, więc nie musimy wypatrywać zmiany fryzury u żadnego z głównych aktorów. Innymi słowy – bardzo dobry sezon, świetny finał, a przede wszystkim – o borze zielony jak ja mam wytrwać do kwietnia?!

A na koniec bonusik- dwa najlepsze GIFy podsumowujące odcinek:

Podobne posty