Na zbiór felietonów Marty Syrwid trafiłam z niedoinformowania, gdyż szczerze mówiąc byłam pewna, że jest o czymś zupełnie innym. Otóż, natrafiłam w Trójce na wywiad z autorką i słysząc nawiązania do Grey’a i innej szeroko pojętej złej literatury, założyłam, że Syrwid zajmuje się wyłącznie mieszaniem z błotem popularnych książkowych gniotów. Siostro w hejcie, matko w sarkazmie! – pomyślałam – Czyżbym znalazła kogoś, kto tak jak ja lubuje się w hatereadingu?
Jeśli dla kogoś termin hatereading nie jest jasny, już spieszę z wyjaśnieniem. Hatereading moi drodzy to celowe czytanie złych albo nielubianych przez was książek dla samej przyjemności obcowania z ich beznadziejnością. Zazwyczaj w celu późniejszego zgnojenia ich na forum publicznym. I nie mówię tutaj o sytuacji, kiedy zabieramy się za przypadkową lekturę i w trakcie dochodzimy do wniosku, że jest kiepska, tragiczna wręcz. Nie, hatereading zachodzi jedynie w przypadku, gdy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, na co się piszemy. Wiemy, że będzie źle. Wiemy, że będzie bolało. Ale i tak nie możemy się oprzeć. Podejrzewam, że mnóstwo czytelników prozy niesławnej E. J. James może się z tym utożsamić.
Syrwid nie określa co prawda swojej działalności mianem hatereadingu, ale bez wątpienia to właśnie uprawia w swoich felietonach publikowanych od kilku lat w „Lampie”. Jej działalność określiłabym mianem iście heroicznej i syzyfowej zarazem – wbrew moim oczekiwaniom jej teksty nie uderzają bowiem w słabe bestsellery, ale w domorosłą poezję naszych krajowych grafomanów, publikowaną przez nieznane oficyny lub też kosztem własnym. Bo też, powiedzmy sobie szczerze, mierzenie w gnioty z list bestsellerów chyba nie ma większego sensu – na ich sprzedaż to nie wypłynie, a i widmo możliwych pozwów do tego rodzaju aktywności nie zachęca.
Wspominam tu o pozwach, ponieważ nie mam wątpliwości, że z tak ciętym językiem i ostrym sarkazmem Syrwid niejednemu pismakowi mogłaby zajść za skórę. Jej teksty to nie jest czułe poklepywanie się po główkach i miłosierne „mnie się nie spodobało, ale może komuś innemu przypadnie do gustu” tak często powtarzane w kiepskiej książkowej blogosferze. Nie, Syrwid wali z byka – specjalnie wyszukuje najgorszego rodzaju poetyckie odpadki (nazywane przez nią nie wierszami, ale surowcami), aby później dzielić się z czytelnikiem prawdziwymi dolegliwościami, jakie owa lektura jest w stanie wywołać: bóle głowy, wymioty, nienawiść i autentyczna rządza mordu. Jednocześnie autorom surowców nie szczędzi złośliwości, wrednego humoru ani gróźb. Szczerze mówiąc nie wiem jak autorce udało się zachować zdrowie psychiczne obcując na co dzień z tak strasznej jakości grafomanią.
Omawiana w Koktajlu poezja to przekrój przez najgorsze wykwity skrzywionych umysłów samozwańczych literatów. Mamy tu więc mnóstwo ekskrementów, obrzydliwego seksu we wszystkich kombinacjach, obrazków przyrody, laudacji o Smoleńsku, patriotyzmu, maniaków z prawej strony, maniaków z lewej strony. Wielu z bohaterów felietonów cierpi na jakiś niekreślony ból istnienia, powiązany zazwyczaj z niezrozumieniem ze strony środowiska – im się na prawdę wydaje, że są jak nieoszlifowane literackie diamenty, a ich talent to zbyt wiele dla zwykłych ludzi. Jednocześnie jestem przekonana, że niejeden autor, którego Syrwid kąsa cierpi na jakąś chorobę psychiczną. Nie wierzę bowiem, aby zdrowy na umyśle człowiek był w stanie napisać tak okropne i przerażające w swej głupocie wiersze.
Dlatego cały zbiorek wywołuje raczej ambiwalentne uczucia. Z jednej strony zostawia czytelnika ze smutną refleksją, że oto każdy może teraz nazwać się poetą albo pisarzem i puścić w obieg swoje wypociny w formie e-booka albo wydane przez wydawnictwo typu selfpublishing (takim wydawcom też się od Syrwid obrywa – głównie za wmawianie klientom, że to pieniądze, a nie talent, są potrzebne do zostania autorem). Z drugiej jednak, łapałam się na tym, że niezależnie od tego jak złe i odpychające będzie dane dzieło, chyba nie potrafiłabym z aż taką zajadłością pastwić się nad jego autorem. Jak już napisałam – jak dla mnie niektóre z tych osób przejawiają objawy psychicznego zwichrowania, a mimo to autorka nie szczędziła żadnej z nich okrutnych szyderstw i złośliwości. Dlatego w pewnym momencie wydaje nam się, że uczestniczymy już w radosnym kopaniu leżącego, co na papierze jest po prostu zwykłym hejtem. Bynajmniej nie chcę tutaj nikogo oskarżać – również uważam, że się im należy. Ale bohaterowie Koktajlu nie są raczej osobami, które mogłyby się obronić. Zwłaszcza, że tak na prawdę nikt poważny ich nie czyta.
Koktajl z maku
Marta Syrwid
Lampa i Iskra Boża, 2014
Liczba stron: 166